czwartek, 23 kwietnia 2015

e-Migranci.

Susan Maushart
e-Migranci. Pół roku bez internetu, telefonu i telewizji
Znak, 2014


Przy okazji pisania o W syberyjskich lasach francuskiego podróżnika Sylvaina Tessona wspomniałam nazwisko Davida Thoreau. Ostatnio często trafiam na wzmianki o jego esejach, wydanych pod tytułem Walden, stanowiących zbiór wspomnień i przemyśleń filozofa z dwuletniego samotnego pobytu w lesie w latach 1845 - 1847. Dzisiejsi, zmęczeni konsumpcjonizmem i cywilizacją, poszukiwacze spokoju często powołują się na Thoreau, twierdząc, że jego filozofia życiowa i prawdy, które głosił w Waldenie, były bodźcem do zmiany. W XXI wieku człowiek jest atakowany przez wytwory cywilizacji i niektórzy z nas są na tyle zmęczeni wszechobecnym szumem, że szukają ucieczki. Zastanawiam się, od czego w 1845 roku uciekał Thoreau. Nie czytałam Waldena (a bardzo bym chciała), więc nie znam szczegółów jego decyzji. Wiem tylko, że książka filozofa jest biblią dla tych, których zgiełk współczesnego świata przeraża.

Należę do pokolenia, które dorastało na trzepaku, grało w palanta i skakało na skakance. Dopóki mieszkałam z rodzicami, nie miałam komputera, pierwszy telefon komórkowy wrzuciłam do torebki, mając dwadzieścia trzy lata. Zupełnie inaczej niż moje dzieci. Nie jestem specjalnie przywiązana do telefonu, internetu i telewizji. Nie mam potrzeby przeprowadzać na sobie czy na swojej rodzinie eksperymentu, z którym zmierzyła się australijska dziennikarka, samotnie wychowująca trójkę dzieci w wieku nastoletnim. Jednak mogłabym zmienić zdanie, gdybym codziennie widziała swoje dzieci, wlepione w ekran laptopa, w międzyczasie piszące sms-y i oglądające telewizję, chyłkiem i na szybko przeżuwające półprodukt, bo czymś trzeba napełnić żołądek, a na pełnowartościowy posiłek szkoda czasu. Nie dziwię się, że Susan Maushart powiedziała "basta" i przeorganizowała życie rodziny. Na pół roku, na gruncie domowym, odcięła dostęp do wszelkich elektronicznych gadżetów, co spotkało się z nastoletnim buntem, ale poskutkowało wieloma pozytywnymi zmianami. Dzieciaki nadal mogły korzystać z internetu w szkole lub obejrzeć film u przyjaciół, ale w domu, aby zabić nudę, musiały szukać innych zajęć. Okazało się, że syn lubi czytać książki, a córka świetnie radzi sobie w kuchni. Dla samej Susan ten eksperyment okazał się trudny, ponieważ jej narzędziem pracy był laptop, a dzięki internetowi wiele zadań (jak przesłanie tekstu do redakcji) dziennikarka wykonywała szybciej i sprawniej. Nawet niemożność posłuchania muzyki podczas spaceru z psem sprawiała, że kobieta czuła się nieswojo.

W ogólnym rozrachunku półroczna zmiana trybu życia okazała się dla rodziny fajna i ciekawa. Susan opisuje poszczególne etapy eksperymentu szczerze, nie pomijając nieprzyjemnych czy trudnych epizodów. Relacje rodzic - nastolatek zazwyczaj są burzliwe, możecie sobie wyobrazić, jak wybuchowe się stają, gdy rodzic zabiera dziecku ulubione zabawki. W moim odczuciu półroczny detoks zbliżył do siebie rodzinę, a odcięcie od wielu bodźców pozwoliło nastolatkom "spotkać siebie". Szkoda tylko, że po pół roku życie wróciło na utarty szlak cywilizacyjnych udogodnień. Nie zostało to powiedziane wprost, ale mam wrażenie, że eksperyment stał się tylko ciekawym wspomnieniem, a dzieciaki ponownie "weszły" w tryb wielozadaniowy, w którym jakimś cudem można jednocześnie pisać, grać, oglądać i rozmawiać.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

"Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?"

Przeczytałam w ostatnim czasie osiem książek, właśnie czytam dwie kolejne. Myślę sobie, że chciałabym o nich napisać i na myśleniu się kończy. Tracę do tego bloga serce, ale żal mi porzucać jedyne "miejsce", w którym mogę podzielić się z kimś (nadal wierzę, że mogę) opinią na temat przeczytanej książki.

Najciekawszą z tych ośmiu książek okazała się autobiograficzna opowieść Jeanette Winterson. Cenię autorkę od czasów nauki w liceum, kiedy to zaczytywałam się w powieściach Zapisane na ciele, Płeć wiśni i Nie tylko pomarańcze....Jako studentka odkryłam O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie i do dziś uważam tę książkę za genialną - szczerą, odważną, zmuszającą do myślenia. Od niedawna mogę do niej wracać, kiedy chcę, ponieważ była jednym z moich zeszłorocznych prezentów urodzinowych. W księgarniach jej nie znajdziecie, trzeba "polować" na allegro.



Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna? intryguje tytułem i, na szczęście, nie tylko tytuł jest interesujący. Całość przeczytałam jednym tchem. Jeanette Winterson szczerze opowiada o trudnym dzieciństwie adoptowanego dziecka, o potrzebie bezpieczeństwa, o poszukiwaniu korzeni, o miłości do książek. Nadawcą tytułowego pytania była bardzo nieszczęśliwa kobieta - adopcyjna matka pisarki, adresatem - szesnastoletnia Jeanette, która postanowiła wyprowadzić się z domu i poszukać szczęścia gdzie indziej. Winterson dorastała w niezdrowej atmosferze, przepełnionej religijnym fanatyzmem, brakiem miłości, dotyku drugiej osoby, szczerej rozmowy. Życie u boku toksycznego rodzica nie należy do przyjemnych. Wrażliwa i inteligentna istota szuka drogi ucieczki, choćby w lektury, które w rodzinnym domu Wintersonów były zakazane (Biblia stanowiła wyjątek). Jeanette godzinami przesiaduje więc w bibliotece, odkrywając i budując swój gust czytelniczy. Odskocznią od domu okazują się również związki z dziewczynami, później kobietami, co, jak można przypuszczać, jest dla starszej pani Winterson totalnym bluźnierstwem.

Proza i poezja to dawki lekarstw.Uzdrawiają to pęknięcie, któremu ulega wyobraźnia z winy rzeczywistości.

Po co ci szczęście... to książka świetnie napisana, pełna refleksji autorki - refleksji, które zmuszają czytelnika do przemyślenia wielu spraw. Tytuł jest, moim skromnym zdaniem, obłędny.

Bywają chwile, kiedy wszystko tak się psuje, że ledwie uchodzisz z życiem, i bywają chwile, kiedy do ciebie dociera, że bycie ledwie żywym, ale na twoich własnych warunkach, jest lepsze niż życie rozdętym półżyciem na warunkach cudzych.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...