niedziela, 23 stycznia 2011

Dobrocią zbudujesz...(Ani Choying Drolma "Tybetańska mniszka. Chcę wyśpiewać wolność")

Trudno oceniać książkę, która traktuje o czyimś życiu. O walce z przeciwnościami losu. O determinacji i sile, by ruszyć do przodu, mimo iż jest się kobietą (na dodatek urodzoną w Tybecie).

Ani, naznaczona trudnym dzieciństwem, pełnym razów i surowych rządów ojca, jako trzynastolatka trafiła do klasztoru. Czas w nim spędzony okazał się wybawieniem od brutalności i alkoholizmu taty, od pokornej postawy matki, od narzucanych małej dziewczynce prac domowych, które często okazywały się ponad jej siły. W klasztorze odnalazła spokój, wyzbyła się strachu, zaprzyjaźniła się z duchowym mistrzem. Nie była jednak stereotypową mniszką. Mając w sercu wiele dobra i miłości, starała się wyciszyć, ale niepokorna dusza była integralną częścią temperamentu Ani. Na początku dziewczynka wyrzucała sobie ten pęd ku światu, ale w końcu zrozumiała, że to dzięki niemu zaczęła zdobywać pieniądze, tak bardzo potrzebne do zrealizowania marzeń. Największym pragnieniem Ani było założenie szkoły dla mniszek - dziewczyn, które pochodzą z biednych rodzin i często, podobnie jak ona sama, uciekają przed przemocą w rodzinie. Edukacja kobiet w Tybecie stoi na bardzo niskim poziomie, dostęp do nauki mają tylko mężczyźni. Tybetanka ma zajmować się gospodarstwem domowym, więc wykształcenie jest kobietom zbędne.

Przypadek sprawił, że stała się artystką, a jej talent został doceniony. Dzięki temu spełniła marzenia, pozostając przy tym skromną osobą. Jako mniszka, która nie żyje w ascetycznym świecie klasztoru, ale "rozbija się" po świecie, musiała znieść wiele krytyki. Jednak "co nas nie zabije, to nas wzmocni", prawda?

Do tej pory żyłam w przekonaniu, że Tybetańczycy nie mają problemu z alkoholem, nie biją swych żon i dzieci - to przecież sprzeczne z nauką Buddy. Opierałam się na stereotypach, mając przed oczami wizerunek łagodnego i promiennego Dalajlamy. Tymczasem, jak widać, każdy naród świata, niezależnie od wyznawanej religii, ma takie same słabości i wady.

4/6

sobota, 22 stycznia 2011

Życie po życiu (Nostalgia anioła, reż.Peter Jackson)

Ekranizacja powieści Alice Sebold, którą czytałam dość dawno. Majaczył mi w głowie ogólny zarys przedstawionej w książce historii, ale szczegóły uleciały z pamięci. Nie jestem w stanie porównać tekstu z obrazem, będzie więc o wrażeniach widza.

Film liryczny. Refleksyjny.
Świat widziany oczami zamordowanego dziecka, które znajduje się gdzieś pomiędzy niebem i ziemią. Tragedia rodziców i rodzeństwa po utracie bliskiej osoby. Przerażający perfekcjonizm seryjnego zabójcy. To tematy, które podejmuje film.

Jest rok 1973. Dla Susie czas szkolnych przyjaźni, kolorowych ubrań, pierwszych miłości. Widzimy fajną rodzinkę, naprawdę fajną (bez sztucznych uśmiechów i fałszywych spojrzeń), do której nie do końca pasuje babcia (w tej roli Susan Sarandon). Wszystko to w otoczeniu ciepłych, słonecznych barw, sygnalizujących szczęście.
Sielanka zostaje przerwana. Czternastoletnia Susie Salmon znika. Przekonujemy się, że miłość rodzica jest niepojęta, niemierzalna, ogromna. Smutek po stracie ukochanego dziecka sprawia, że nawet piękne rzeczy próchnieją, szarzeją, łamią się.

Wiele w tym filmie symboliki, zaszyfrowanych informacji. Obrazy rodzinne są jasne, nawet po tragedii; to, co dotyczy mordercy - ciemne, mroczne. Gęste i piękne pola kukurydzy w obliczu grozy stają się ziemią jałową. Peter Jackson nie uniknął banału, co mogłoby drażnić, a nie drażni. Wzbudza refleksję. Niektóre sceny z rajskiego życia Susie wydają się nieco kiczowate, ale ten wyidealizowany świat "gdzieś pomiędzy" może taki być.

Ze zgrozą myślę, jak łatwo zbałamucić dziecko nie tylko siedmioletnie (jak udowadnia Charlotte Link w powieści "Echo winy", o której niedługo napiszę), ale i czternastoletnie. Przerażające!

4+/6

piątek, 21 stycznia 2011

Olśnienie i Rozczarowanie...


...czyli dialogi domowe:)

Maja: Mamo, jakie jest zdrobnienie od Lenki?
Mama: Lenka to zdrobnienie.
Maja: Jak to?!
Mama: Lenka to zdrobnienie imienia Lena.
Maja: To moja siostra ma na imię LENA???

No cóż, czar prysł...

czwartek, 20 stycznia 2011

Odnaleźć siebie w podróży (Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się, kochaj")

W podróży wzrasta apetyt na życie. Wcześniejsze smutki, rozterki i inne depresje nie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale z dystansu przeszłość wydaje się bardziej przyjazna. I rzekłabym...pouczająca. Poza tym, jak udowadnia Elizabeth Gilbert, przetasowanie w życiu prowadzić może do pozytywnych zmian, a nawet do samopoznania. Trzeba być jednak człowiekiem otwartym na zmiany, odważnym, ekstrawertycznym. Autorka książki "Jedz, módl się, kochaj" te wszystkie cechy ma, dlatego dla niej podróż jest drogą zadowolenia.

Liz w Italii odzyskuje apetyt na jedzenie, wszak Włochy słyną z kulinarnych atrakcji, o czym już niejedną książkę popełniono. W Indiach pisarka mieszka w aśramie, gdzie próbuje się modlić, by odnaleźć Boga. Średnio jej te medytacje wychodzą. Za dużo ma w sobie ekspresji, za dużo rozgadania i może dlatego ta część książki najmniej mi się podobała. Indie jako etap podróży wydają się nietrafione, zbędne i mało interesujące. Wytrzymałam jednak w aśramie, by dotrzeć na Bali. W tym malowniczym miejscu pani Gilbert odzyskała apetyt na miłość. Tutaj codziennie zadziwiała ją mentalność mieszkańców, ich przywiązanie do tradycji i religii. Na Bali poznała Felippe (miłość:)) i Wayan (niezwykła przyjaźń). Szukała spokoju i równowagi w indyjskiej aśramie, a najwięcej serdeczności i pozytywnej energii dał jej ostatni etap podróży.

Lekko i dobrze napisana powieść - wspomnienie. Łzawe momenty przytłaczają i to nie dlatego, że czytelnik empatycznie wyczuwa nieszczęście bohaterki, ale dlatego, że ciężko się czyta te wypociny. Dobrze, że umartwianie się nie leży w naturze Elizabeth i dość szybko autorka "zmienia klimat" opowieści.
Książka dobra, nieco "zepsuta" Indiami, ale można wybaczyć.

4+/6

niedziela, 16 stycznia 2011

Przeszłość dogania teraźniejszość (Carlos Ruiz Zafon "Książę Mgły")

Debiutancka powieść Zafona to, podobnie jak "Marina", książka zaliczana do literatury dla młodzieży. Jednak autor we wstępie zaznacza, że spodoba się również dorosłym czytelnikom. Biorąc pod uwagę blogowe (i nie tylko) recenzje, pisarz ma rację.

Po przeczytaniu wszystkich powieści hiszpańskiego pisarza niezmiennie numerem jeden pozostaje dla mnie "Cień wiatru" - zachłysnęłam się tą historią i ani "Gra anioła", ani "Marina", ani "Książę Mgły" podobnych emocji i zachwytów nie wzbudziły. Niemniej jednak każdą z książek czytałam z ciekawością i każdą uważam za bardzo dobrą. W przypadku "Mariny" i "Księcia Mgły" mam zastrzeżenia do tego, jak szybko pisarz doprowadził do zakończenia.
W tej drugiej powieści akcja toczy się w ekspresowym tempie. Rodzina Carverów przeprowadza się do niewielkiej osady rybackiej. Ojciec jest zafascynowany nowym miejscem, reszta familii sceptyczna wobec jego entuzjazmu. Dwójka dzieci - Max i Alicja - dość szybko znajdują sobie zajęcie, zaprzyjaźniają się z niejakim Rolandem, a Roland przedstawia im swego dziadka latarnika, który okazuje się nie takim zwykłym dziadkiem, jak by się mogło wydawać...
Wcześniej jednak dzieją się rzeczy niezwykłe, tworzy się pewna niesamowita historia, a że nikt nie sprawuje kontroli nad dwójką rodzeństwa (młodsza córka Carverów przebywa w szpitalu i to jej rodzice poświęcają uwagę), to ulegają oni magii legendy, która z każdą chwilą przestaje być jedynie baśniową historią...

Tytułowy Książę Mgły to czarownik, trochę diabeł, z którym lepiej nie iść na żaden układ. Ktoś jednak poszedł i w ten sposób zapoczątkował serię tragicznych, ale i fascynujących, zdarzeń w niewielkiej mieścinie.

Powieść zawiera motyw faustowski, znany i dość powszechny w literaturze. Jako książka dla młodzieży uczy przede wszystkim tego, jak wielką rolę w życiu człowieka odgrywa przyjaźń i solidarność. "Książę Mgły" jest także historią o pierwszej miłości, bowiem między Alicją i Rolandem rodzi się nastoletnie uczucie - dla obojga rzecz nowa i zadziwiająca.

Chciałabym, aby Zafon jeszcze pociągnął tę opowieść, rozbudował, naszpikował innymi wątkami. Moje jedyne "ale" dotyczy właśnie niedosytu, jaki pozostaje po przeczytaniu ostatniej strony i zamknięciu książki. Reszta jest bez zarzutu.

Carlos Ruiz Zafon należy do grupy moich ulubionych pisarzy, a nie jest to zbyt liczna grupa, nad czym ostatnio ubolewam, bo jakoś nie znajduję nowych kandydatów, a bardzo bym chciała.

5/6

sobota, 15 stycznia 2011

Czasami lubię zimę...


Jak jest mroźno i śnieżnie, marzą mi się plusowe temperatury, a najlepiej wiosna i lato. Kiedy wpadam w kałuże, a na głowę pada, tęsknię za białą zimą.
Za taką, jaka była pod koniec grudnia.
Bo z takiej dzieci mają frajdę.

czwartek, 13 stycznia 2011

Świat jako przygoda, czyli Pippi "do słuchania"

Od kilkunastu dni nasz dom rozbrzmiewa ciepłym i figlarnym głosem Edyty Jungowskiej. Aktorka czyta "Pippi Pończoszankę", "Pippi wchodzi na pokład" i "Pippi na Południowym Pacyfiku". Audiobooki są świetne i wydaje się, że Jungowska to Pippi, mimo iż pani Edyta interpretuje wszystkie postaci serii o nietypowej dziewczynce z płomiennymi włosami. Pippi jest osóbką z temperamentem, ma poczucie humoru i z uśmiechem wita każdy nowy dzień. Jej dziwne i nietypowe pomysły wzbudzają zainteresowanie i fascynację dwójki dzieci z sąsiedztwa - Anniki i Tommy'ego, którzy dorastają w tradycyjnym domu z zasadami. Już sam fakt, że mała dziewczynka żyje sobie sama w wielkim domu i nikt jej nie mówi, kiedy ma iść spać albo umyć zęby, wzbudza zachwyt. Zadziorna Pippi szybko staje się przyjaciółką dzieci - jest ich remedium na rutynę i monotonię codzienności.

Znamy książkowe wersje powieści o Pippi. Przeczytałyśmy jakieś dwa lata temu, fajnie więc było wrócić do tych historyjek. Nie spodziewałam się jednak, że wracać będziemy codziennie, jak tylko przekroczymy próg domu. Maja ma sporo audiobooków, ale wszystkie na razie "odpoczywają" na półce, a Pippi króluje. Zastanawiam się jak długo potrwa to oczarowanie.

Wykupiłam prenumeratę gagi, a wraz z nią (w prezencie) otrzymałam "Dzieci z Bullerbyn" (też w interpretacji Jungowskiej) - przesyłka jeszcze nie dotarła, ale mam mocne wrażenie, że ten audiobook też stanie się hitem.

No, ale muszę przyznać, że Maja ma dobry gust, bo te płyty są naprawdę warte przesłuchania. Sama historia o Pippi śmieszy, dziwi, zachwyca, a dzięki pani Edycie ma się podwójną przyjemność.

6/6

niedziela, 9 stycznia 2011

Dusza jest najbardziej znużoną częścią ciała (Paul Bowles "Pod osłoną nieba")

Inaczej wyobrażałam sobie tę opowieść. Nie znałam historii, ale kiełkowało we mnie przeświadczenie, że to pełna słońca i miłości książka. Tymczasem smutek i rozgoryczenie wypełzają z każdej strony. Ludzie się mijają, uciekają przed własnymi i cudzymi emocjami. Pogoda nastraja pesymistycznie, a miejsce, w którym rogrywają się poszczególne sceny - Sahara - zdaje się potęgować nieprzystosowanie człowieka do warunków życia.

Port, Kit i Tunner podróżują po Afryce. Tworzą osobliwy trójkąt, powiększony momentami o jeszcze bardziej osobliwą dwójkę turystów, między którymi istnieją nie do końca jasne relacje. Port i Kit - małżeństwo w stanie rozpadu - to pokaleczona para, która oczekuje cudu. Podróż ma ich ocalić, przynieść natchnienie, zrozumienie, duchowe oświecenie. Nie wystarczy jednak wyruszyć, by otrzymać.

Nihilistyczne postawy bohaterów nie wykazują chęci jakiegokolwiek działania. Ludzie czekają na cud, który zdarzyć się powinien, ale się nie zdarza. Podróż potęguje smutek i tęsknotę za nienazwanym. Bohaterowie błądzą i nie odnajdują się. Stają się chorzy, znudzeni, rozczarowani. Ich dusze obumierają, stopniowo przysypywane piaskiem pustyni.

Gorzko, smutno, nostalgicznie.

Arcydzieło literatury XX wieku?
Zdecydowanie nie.

3/6

czwartek, 6 stycznia 2011

(Stieg Larsson "Dziewczyna, która igrała z ogniem")

Większość pisarzy zamyka swą opowieść na 250 stronie. Larsson w tym momencie zaczyna się rozkręcać. Musiałam się wykazać cierpliwością, bo, przyznam szczerze, momentami historia mnie nużyła. Milej wspominam spotkanie z pierwszą częścią trylogii Millennium - mam wrażenie, że akcja toczyła się szybciej i sprawniej. W "Dziewczynie, która igrała z ogniem" wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Nawet gdy następuje zwrot akcji i "coś" rusza do przodu, to też nie szaleńczo.

Stieg Larsson serwuje czytelnikowi długi wstęp, po którym następuje równie długie rozwinięcie, a potem zaskakująco szybko autor doprowadza do finału.
Mnie to średnio pasuje. Nie przeczytałam jeszcze ostatniej części trylogii, ale na razie nie uważam serii Millennium za szczególnie odkrywczą czy rewelacyjną.

Doceniam fakt, że książki szwedzkiego pisarza sprawiły, że nawet niedzielni czytelnicy ruszyli do księgarń i bibliotek (dziwnym trafem nie przeraziła ich nawet objętość poszczególnych tomów). Pani Rowling też sprawiła, że liczne grono młodych i leniwych czytelników rzuciło się na serię książek o Harrym Potterze. Chwała im za to.
Jednak nie rozumiem szału wokół powieści Larssona - jest dobrze, jest ciekawie, ale momentami przydługo i mało energicznie. Równie (a nawet bardziej) zajmujących kryminałów jest wiele, ale nie zostały na taką skalę wypromowane.

4-/6
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...