wtorek, 16 grudnia 2014

"Wnuczka do orzechów" Małgorzaty Musierowicz.

Małgorzata Musierowicz
Wnuczka do orzechów
Akapit Press, 2014


Lubię Jeżycjadę za Borejków, za ich ciepły, wypełniony książkami dom, przez który przewija się mnóstwo ciekawych postaci. Lubię cykl Małgorzaty Musierowicz za cztery fajne dziewczyny, wychowane w poznańskiej kamienicy przy ulicy Roosvelta. Za każdym razem, czekając na kolejny tom Jeżycjady, tęsknię za intelektualną atmosferą mieszkania Borejków, za miłosnymi rozterkami ich córek, za lekkim nieprzystosowaniem do świata seniorów rodu.

Może powinnam "pozwolić" autorce wyjść poza ten schemat, ale nie umiem. Wnuczka do orzechów, moim skromnym zdaniem, niewiele ma wspólnego z TĄ Jeżycjadą. Nie dość, że czytelnik musi opuścić Poznań i wyjechać na wieś, to jeszcze główną bohaterką najnowszej książki z serii jest dziewczyna, która nie wzbudziła mojej sympatii. Nie wiem dlaczego, ale Dorota wydała mi się istotą mało interesującą i kompletnie nie pasującą do reszty klanu. Siostry Borejko, szczególnie Ida, pojawiają się na stronach powieści, ale jakby mimochodem, na marginesie. Mila i Ignacy również występują w tle. Na czas wakacji seniorzy przeprowadzają się (wraz z własnymi łóżkami i księgozbiorem) do wiejskiego domu Patrycji. Najbardziej wzruszającym i bliskim "dawnej" Jeżycjadzie momentem w opowieści jest ten, gdy Patrycja spogląda na jakby przeniesiony z poznańskiego mieszkania pokój rodziców i z nostalgią myśli o rodzinie.

Borejkówny dawno wyrosły z wieku nastoletniego i mają względnie uregulowane życie miłosne i rodzinne. Nie mogą wiecznie się gubić i doznawać emocjonalnych zawirowań. Mam wrażenie, że Małgorzata Musierowicz włożyła wiele serca w stworzenie rodziny Borejków, że do pewnego momentu z zaangażowaniem organizowała życiorysy dzieci Gabrysi, Idy, Natalii i Patrycji. Teraz jednak nie opuszcza mnie uczucie, że autorka próbuje na siłę kontynuować cykl. Całym sercem jestem za tym, aby Jeżycjada wciąż istniała, ale nie chcę drugiej Wnuczki do orzechów.

Pozwolę sobie jeszcze dodać, że pomimo przedstawionych wyżej zarzutów, czytałam najnowszą powieść Musierowicz z przyjemnością.

piątek, 12 grudnia 2014

Wigilia Małgorzaty.

India Desjardins (tekst), Pascal Blanchet (ilustracje)
Wigilia Małgorzaty
Dwie Siostry, 2014


24 grudnia. Biało wszędzie, zimno wszędzie. Małgorzata zamierza świąteczny wieczór spędzić samotnie. Z wyboru. Ma przecież dorosłe dzieci, z którymi mogłaby zjeść wigilijną kolację i pośpiewać kolędy. Woli być sama, obejrzeć telewizję. Małgorzata boi się wyjść z domu, tylko tu czuje się bezpiecznie. Na chodnikach jest ślisko, a ona mało uważnie stąpa. Lepiej spokojnie przetrwać ten dzień we własnych czterech ścianach, nie narażać się na niebezpieczeństwa.

Wizja świata tytułowej bohaterki jest smutna i gorzka. Małgorzata samą siebie skazuje na samotność, choć tak naprawdę nie ma się czego obawiać. Przekonuje się o tym, gdy nieznajomy mężczyzna puka do jej drzwi.

Książka Desjardins nie jest właściwie książką dla dzieci, ale to sugeruje samo wydawnictwo. To pięknie zilustrowana opowieść o starości, śmierci i strachu. Gdzieś w tle tli się nadzieja.
Zdecydowanie większe wrażenie w tej książce wywołuje obraz, nie tekst.
Nie porównałabym Wigilii Małgorzaty do Opowieści wigilijnej Dickensa. Punktów stycznych nie dostrzegam, choć tu i ówdzie czytałam opinie, że krótkie opowiadanie Desjardins to współczesna opowieść o kobiecym wcieleniu Scrooge'a.
Bardzo dobrze oceniam tę książkę głównie za ilustracje. Tekst mnie nie raził, ale bez tych ilustracji książka byłaby jedną z wielu i trafiłaby na półkę przeciętnych opowieści około-świątecznych. Dzieciom jak najbardziej można Wigilię Małgorzaty przeczytać, wysłuchają z przyjemnością, nie dostrzegając drugiego dna.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Rachel Cusk i jej podróż do Włoch.

Rachel Cusk
Ostatnia wieczerza. Lato we Włoszech
Wydawnictwo Literackie, 2010



Książka Cusk zdecydowanie nie należy do kategorii: zmęczyłam się codziennością, więc wyruszam do Włoch, by w pięknych okolicznościach przyrody, delektować się życiem. Choć autorka Ostatniej wieczerzy delektuje się pobytem we Włoszech i okoliczności przyrody też są urocze. Jednak Cusk ma specyficzny styl i nie umiałaby stworzyć prostej, przepełnionej radością, opowieści o blaskach (tylko blaskach) Toskanii. Jej zapiski trzymają się życia, mają różne odcienie i momentami nie ociekają słodyczą.

Autobiograficzna opowieść brytyjskiej pisarki w dużej mierze zbliża czytelnika do sztuki. Autorka bardziej skupia się na tym, co było niż na tym, co jest. Częściej wspomina o dziełach włoskich artystów niż o urokach włoskiej wsi. W sztuce szuka ukojenia, dzięki niej wycisza niepokój, który zawsze niepostrzeżenie wkrada się do ludzkiej duszy i każe człowiekowi wyruszyć w drogę. Rachel Cusk - matka, żona i pisarka - w podróży szuka natchnienia, oderwania od rutyny codziennego życia, uporządkowania relacji małżeńskich, które są chwiejne. W Ostatniej wieczerzy autorka wspomina o mężu; wiemy, że do Włoch wyjechała cała rodzina, ale częściej czytamy o córkach niż o partnerze życiowym. Czytając tę książkę wiedziałam, że małżeństwo Cusk nie przetrwało próby czasu. Zdążyłam już przeczytać Po. O małżeństwie i rozstaniu - gorzką opowieść o rozpadzie i tworzeniu siebie na nowo, ale o tej książce napiszę innym razem.

Mnie jest po drodze z twórczością Rachel Cusk. Bardzo lubię jej styl i szczerość, z jaką pisze o sobie i swoich bliskich, o niepokojach, których doznaje niemal codziennie, o tym, że coś się nie udaje. Cenię ją, bo jest ciekawą kobietą, która nie boi się wygłaszać kontrowersyjnych poglądów i potrafi się wkurzyć na świat. Jak każda/każdy z nas.
Książki Cusk nie mają w sobie nic cukierkowego, nie jestem w stanie wyłowić z nich fałszu. Jest jak jest i o tym się pisze. I wtedy, gdy dostanie się porządnego kopa od życia, i wtedy, gdy smutek i złość mogą zostać uznane przez otoczenie za fanaberię. Świat się czasami wali spektakularnie, a czasami dyskretnie i powoli.


czwartek, 4 grudnia 2014

Simon Beckett

Simon Beckett
Wołanie grobu
Amber, 2011



Czwarta część cyklu z Davidem Hunterem to najmniej drastyczna z książek Becketta. Momentami miałam wrażenie, że czytam powieść obyczajową. W tym tomie rozszerzony został wątek, związany z prywatnym życiem antropologa sądowego. Warto przeczytać Wołanie grobu, bliżej poznać koleje losu głównego bohatera i jego rodzinną historię. Jednak czytelnik nie znajdzie w ostatniej części cyklu tego, co najbardziej charakterystyczne dla twórczości Becketta. W powieści brakuje tajników pracy antropologa, opisów rozkładających się zwłok i makabrycznych morderstw. Owszem, pojawia się wątek kryminalny i jest również seryjny morderca, ale nie ma nastroju grozy i niepewności.

Beckett cofa się do przeszłości, opisując wydarzenia sprzed lat, okrutne zbrodnie popełnione przez jednego człowieka - mężczyznę o niezwykłej sile fizycznej. Doktor Hunter brał wówczas udział w dochodzeniu, był uznanym specjalistą w swojej dziedzinie, był również szczęśliwym mężem i ojcem. Do momentu, kiedy wydarzył się tragiczny wypadek, który zmienił jego życie na zawsze.
Po ośmiu latach do Huntera powraca sprawa z przeszłości. Chcąc nie chcąc antropolog musi wrócić na ponure wrzosowiska, które kiedyś wnikliwie badał. Morderca jest na wolności, a grobów zabitych kobiet nadal nie odnaleziono. Rozpoczyna się manewrowanie między prawdą, fałszem i złudzeniem. Do końca nie wiadomo, kto jest tym dobrym, a kto złym.

Powieść Becketta czyta się dobrze, w żadnym momencie fabuła mnie nie znudziła, ale mimo to oceniam czwartą część cyklu najsłabiej. Oczekuję od pisarza, że mnie zahipnotyzuje i przestraszy. Do tego autor kryminałów (tudzież thrillerów) mnie przyzwyczaił. Chemia śmierci wbiła mnie w kanapę, nie mogłam odłożyć tej książki na później, podobnie Zapisane w kościach. Dziś piszę o Wołaniu grobu, choć wcześniej czytałam Szepty zmarłych (i jeszcze o nich nie wspomniałam na blogu, i nie wiem, czy wspomnę), które również uważam za słabsze od dwóch pierwszych części. O ostatnim tomie pewnie też bym nie pisała, gdyby ponownie zdarzyła mi się blogowa cisza, ale postanowiłam na bieżąco publikować posty, bo wiem (z własnego, oczywiście, doświadczenia), że jak o książce nie wspomnę krótko po jej przeczytaniu, to nie wspomnę nigdy.

niedziela, 30 listopada 2014

dawno nie było...

Miałam się chwalić zakupowym szaleństwem na allegro, więc się chwalę. Dawno nie kupiłam tylu książek jednego dnia, ale po pierwsze - ceny, po drugie - darmowa dostawa, po trzecie (niech będzie) - nie mogłam się oprzeć.
Wszystkie książki Kapuścińskiego i o Kapuścińskim + dwie książki Szymborskiej kosztowały mnie niecałe 50 zł, więc rozumiecie...
Nowa Musierowicz - wiadomo, "Pulpecja" przy okazji, bo to jedyny tom, którego brakowało na mojej półce.
Tę Winterson zawsze chciałam przeczytać, bo uwielbiam jej inne książki, szczególnie "O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie" i bardzo się cieszę na spotkanie z autobiograficzną książką pisarki.

środa, 26 listopada 2014

Sieroce pociągi.

Zaniedbałam to miejsce i, choć mogłabym już kilka dni temu skrobnąć tu parę słów, to ciężko wrócić na bloga, nadrobić zaległości. Piętrzy się stos przeczytanych książek, w czytaniu są kolejne. Mam trochę mniej czasu na lekturę, ale czytam. Dziś na przykład Wnuczkę do orzechów Małgorzaty Musierowicz. I Wołanie grobu Simona Becketta, czyli czwarty tom cyklu z Davidem Hunterem i chyba ostatni; jeśli się mylę, niech mnie ktoś oświeci. Powieści przeczytane w październiku czekają na to, by je opisać i wiem, że z każdym dniem będzie mi trudniej o nich wspomnieć, ale wierzę, że się uda.

Christina Baker Kline
Sieroce pociągi
Czarna Owca, 2014


To jest powieść, którą się świetnie czyta. Idealna lektura na podróż pociągiem - nie dlatego, że tytuł kojarzy się z tym środkiem lokomocji, ale dlatego, że autorka książki zgrabnie i interesująco opowiada o pewnych wydarzeniach. Sieroce pociągi, choć podejmują temat trudny, miejscami smutny, a nawet wstrząsający, pozostają czytadłem. Dobrym czytadłem, od którego nie sposób się oderwać.

Christina Baker Kline opowiada o dość ponurym projekcie, mającym na celu stworzenie bezdomnym dzieciom czegoś na kształt rodzin zastępczych. Autorka zabiera czytelnika do 1929 roku i przedstawia mu rodzinę dziewięcioletniej Niamh Galway, która właśnie przybyła do Ameryki z Irlandii. W poszukiwaniu pracy i lepszej przyszłości. Jako imigranci od początku zmagają się z problemami, a Nowy Jork nie jest wymarzonym miejscem do życia. Na losy dziewczynki wpływa pożar, który wybucha w wynajmowanym przez rodzinę mieszkaniu. Niamh jako sierota zostaje przekazana stowarzyszeniu Children's Aid Society, które w latach 1854 - 1929 zajmowało się szukaniem dla bezdomnych dzieci opiekunów. To szukanie polegało na tym, że członkowie organizacji podróżowali z podopiecznymi "sierocymi pociągami". Na poszczególnych stacjach dzieci wysiadały z pociągu i były poddawane szczegółowym oględzinom przez okolicznych mieszkańców. Jak zwierzęta na targu. Nieletni nie mieli nic do powiedzenia, decydowali dorośli. Dzieci często trafiały pod opiekę brutali, ludzi, którym zależało jedynie na taniej sile roboczej.

Równoległe z trudną i wzruszającą historią Niamh poznajemy życie błąkającej się po rodzinach zastępczych siedemnastoletniej Molly. Choć opowieści staruszki i nastolatki dotyczą różnych czasów, w subtelny sposób są do siebie podobne. Obie kobiety zostały doświadczone przez los i ciężkie przeżycia zbliżają je do siebie.

Sieroce pociągi warto przeczytać choćby po to, by zapoznać się z epizodem w historii Stanów Zjednoczonych, o którym nigdy nie było głośno. Pamiętajmy tylko o tym, że książka Baker Kline to powieść, więc traktuje temat powierzchownie. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu przyjemności z lektury. Swoją wiedzę zawsze można poszerzyć, sięgając do innych źródeł.


poniedziałek, 27 października 2014

Czego nie przeczytałam.

Nie wiem, dlaczego przyniosłam do domu czwartą część sagi Dollangangerów. Obiecałam sobie, po przeczytaniu trzeciego tomu, że nie ruszę więcej, bo tego nie da się czytać. A jednak...bo tak głupio mam, że jak wsiąknę w sagę, jak już zacznę, to muszę skończyć. Przeczytałam sto stron (!) i skapitulowałam, nie dam rady dłużej obcować z tym bełkotem. Jak trafiam na tego typu akapity, słabnę:

Spojrzenie mu złagodniało, gdy spojrzał na mnie, a ja ciągnęłam:
- Tak pięknie wyglądasz, Chris. Twoi synowie mogliby ci pozazdrościć.
- Pięknie? Czyż nie jest to słowo stosowane do opisywania kobiet?
- Nie. Jest różnica pomiędzy "przystojny" a "piękny". Niektórzy mężczyźni mogą być przystojni, ale nie promienieją wewnętrznym pięknem tak jak ty. Ty, mój kochany, jesteś piękny. W środku i na zewnątrz.
 Jego błękitne oczy znowu pojaśniały.
- Bardzo ci dziękuję. Jeśli mogę coś powiedzieć, to ty jesteś dla mnie dziesięć razy piękniejsza, niż ja ci się wydaję.
- Moi synowi będą zazdrośni, kiedy ujrzą piękno Christophera Dolla*.
 

W tym momencie poddałam się i odłożyłam książkę Kto wiatr sieje Virginii C. Andrews. Bez żalu, z mocnym postanowieniem, że tym razem definitywnie żegnam się z Dollangangerami.

*V.C.Andrews, Kto wiatr sieje, Świat Książki 2013, s.100

niedziela, 26 października 2014

czwartek, 23 października 2014

Mistrz.

Jak nie wiem, co czytać, czytam Lapidaria Ryszarda Kapuścińskiego. Wczoraj tom IV, dzisiaj tom V.
Płyną mądre słowa, a tych, wiadomo, nigdy za wiele. Dużo o współczesnych mediach, jeszcze więcej o relacjach międzyludzkich, wiele bliskich prawd.

Ważny jest każdy dzień, każda godzina. Czuję, jak popędza mnie czas, czuję jego presję. Niepokój we mnie. Ciągłe wyrzuty sumienia z powodu straconych chwil.

Czytać to odkrywać coś, co jest poza tekstem lub w jego głębi, pod jego powierzchnią, widoczną, "dotykalną", to odkrywać sens, do którego nie można dotrzeć, jeżeli się tylko czyta.

Człowiek jest często przeszkodą dla samego siebie. Swoją największą trudnością.

Umieć zachwycać się - to może najważniejsze, bo to oznacza, że nasza wrażliwość jest żywa, że chłonie, umie dostrzec niezwykłość i piękno w rzeczy najbardziej błahej, codziennej.

Sam pan widzi - mówi z żalem - wszyscy się śpieszą. Dokąd?



Wiele słów przeczytanych u innych, cytowanych, bo Kapuściński był zagorzałym i zachłannym czytelnikiem. Przytaczał w Lapidariach refleksje tych osób, które cenił.

Jedynym dowodem za czy przeciw jakiemuś człowiekowi jest to, czy w pobliżu niego wznosimy się, czy opadamy
[Robert Musil Marzyciele]

Życie jest zbudowane ze sprzeczności, a nie z formułek, z wahań, a nie z pewności, z potrzeb raczej niż z bogactw.
[Antoine de Saint-Exupery ]



piątek, 17 października 2014

na weekend.

To dzięki książkom rozjaśnia się świat, nie dzięki sprzątaniu... - pisała Sophie Marceau w Kłamczusze.


poniedziałek, 13 października 2014

Burza słoneczna. Kolejny skandynawski kryminał.

Asa Larsson
Burza słoneczna
Wydawnictwo Literackie, 2013


Pierwsza część cyklu z Rebeką Martinsson w roli głównej. Książka wcześniej wydana pod tytułem Burza z krańców ziemi. Kolejny skandynawski kryminał, który czyta się dobrze, ale wielką fanką Asy Larsson raczej nie zostanę.

Rebeka nie jest policjantką, tylko prawniczką, specjalizującą się w prawie podatkowym. Nie powinna prowadzić śledztwa w sprawie zabójstwa, a jednak...odbiera telefon od znajomej i podejmuje decyzję, która odmienia jej codzienność. W rodzinnym mieście Rebeki dokonano okrutnej zbrodni. Ofiara to Wiktor Strandgard, brat wyżej wspomnianej znajomej, a poza tym lubiany kaznodzieja, zwany Rajskim Chłopcem. Mężczyzna został zamordowany w miejscowym kościele Źródła Mocy, który jest niczym innym jak siedzibą sekty religijnej. Zwłoki, znalezione przez Sannę Strandgard, są zmasakrowane, a sama kobieta jest w tak dużym szoku, że nie wie, co zrobić i dzwoni do Rebeki, prosząc ją o pomoc. Prawniczka zgadza się pojechać do miasteczka, z którego kiedyś uciekła. Musi zmierzyć się nie tylko z morderstwem, ale również z własną pogmatwaną przeszłością.

Bohaterowie kryminału Larsson są interesujący - i Rebeka Martinsson, i ciężarna funkcjonariuszka Anna Maria Mella, i wchodzący wszystkim w paradę prokurator Carl von Post. Wątek religijny również został ciekawie poprowadzony. Jednak Burza słoneczna miejscami nuży. Larsson nie udało się wprowadzić nastroju grozy i przykuć uwagi czytelnika. Akcja toczy się powoli, bez napięcia, statycznie. Powieść nie wciąga, można ją odłożyć i wrócić do czytania po dwóch dniach. Lubię klimat skandynawskich kryminałów i tę charakterystyczną dla nich niespieszność, ale bez przesady. Kryminał powinien być kryminałem, a nie ze strony na stronę stawać się powieścią obyczajową. Od kryminału oczekuję więcej, dlatego nie zostanę wielką fanką Asy Larrson.

piątek, 10 października 2014

Tove Jansson. Uczciwa oszustka.

Tove Jansson
Uczciwa oszustka
Nasza Księgarnia, 2013


Trudno uwierzyć, że ta niepozorna książka, z piękną okładką, napisana ascetycznym stylem, zawiera w sobie tyle treści. Powieść wydaje się zimna i nieprzystępna. Skuta lodem osada Vasterby, małomówni mieszkańcy, chłodne relacje międzyludzkie - nikt w takich warunkach nie może liczyć na ogrzanie, wysłuchanie, przytulenie. Dwie kobiety, na pierwszy rzut oka zupełnie różne, spotkają się nieprzypadkowo, a ich relacja nie będzie ani prosta, ani przyjazna, ale cholernie interesująca. Uzdolnioną matematycznie Katri Kling i zamożną ilustratorkę książek dla dzieci, Annę Aemelin, połączy ulotna nić, wywołana wzajemną samotnością. Obie kobiety stronią od ludzi, są zamknięte w sobie, ale poza tym nic ich nie łączy. Katri z założenia nikomu nie ufa, woli milczeć niż mówić, jej milczenie sprawia, że ludzie czują się nieswojo, dziewczyna mało kogo obdarza uśmiechem. Można odnieść wrażenie, że jedyna osoba, do której żywi ciepłe uczucia to jej brat, choć i wobec niego nie jest wylewna. Natomiast Anna, mimo iż żyje samotnie i rzadko opuszcza swój, wypełniony książkami i zapachem kawy, dom, ufa ludziom, jest otwarta na nowe znajomości, nie zakłada, że każdy chce jej dokuczyć albo ją oszukać. Młoda Katri wnosi do domu starszej kobiety chłód, podejrzenia, pytania. To Katri sprawiła, że losy kobiet się połączyły, to ona manipuluje życiem Anny, ale jednocześnie sama powoli się zmienia. Wyrachowany plan dziewczyny zaczyna się dziurawić, gdy Katri bliżej poznaje Annę.

Uczciwa oszustka napisana jest prostym językiem, który współgra z surowością przedstawionego krajobrazu i nieprzystępnością mieszkańców, żyjących w Vasterby. Wiele rozgrywa się tu na poziomie emocji, często zakamuflowanych. Jansson zmusza czytelnika do przemyśleń, do szukania drugiego dna. Powieść, choć chłodna i pozbawiona ozdobników, ma w sobie nutę baśniowego klimatu. Czytelnik podejrzewa, że pod pozorem prostej historii, autorka Muminków, skryła ważne i mądre przesłanie.


środa, 8 października 2014

Cześć, wilki!

Dorota Kassjanowicz
Cześć, wilki!
Dwie Siostry, 2014


Pisanie to między innymi zbieranie - tego, co się widzi i słyszy. Własnych doświadczeń, ale i cudzych. Nie tylko sama wyobraźnia. Sama wyobraźnia to za mało. Ona musi mieć pożywienie...

Jedenastoletni Filip jest chłopcem, który potrzebuje, by go wysłuchać, by z nim porozmawiać, a czasami pomilczeć. Ma zapracowanych rodziców, od rana do wieczora sfrustrowanych i zestresowanych. I ma ciocię Agnieszkę, która według mamy Filipa nic nie robi, więc ma czas na bzdury, na spacery po lesie, na czytanie książek i gadanie o głupstwach. Mama Filipa trochę nie wierzy, że z dzieckiem można fajnie spędzić czas i całkiem poważnie rozmawiać na różne tematy. Mama Filipa jest zadaniowa, oczekuje od syna wywiązywania się ze szkolnych i domowych obowiązków, często naśmiewa się z tego, jak chłopak spędza czas wolny. Coraz częściej Filip trafia do domu cioci, gdzie może liczyć na dobre słowo, na uśmiech, a co najważniejsze, może pisać, nie obawiając się ośmieszenia. To nieprawda, że Agnieszka nic nie robi. Kiedyś ciocia pisała scenariusze do seriali, teraz pracuje nad własną książką. Według mamy Filipa taka praca to nie praca, tylko nieustające wakacje. 

Racjonalne podejście do życia, którego reprezentantami są rodzice Filipa, sprawia, że chłopak "ucieka" z domu. U cioci Agnieszki odnajduje spokój i zrozumienie. Zaczyna spisywać własne myśli, tworzyć baśń, którą od jakiegoś czasu nosił w sobie, rozmawiając z tajemniczymi stworkami i codziennie witając się z wilkami. Filip pisze z wielką przyjemnością, ale i z obawą przed tym, że rodzice nie zrozumieją jego pasji. Dzięki wyobraźni chłopak ucieka przed smutną rzeczywistością. Jego pisanie ma moc terapeutyczną. Pomaga mu na chwilę zapomnieć o nieprzyjaznym domu, pozwala wyżalić się, opowiedzieć o własnych uczuciach.

Debiutancka powieść Doroty Kassjanowicz zasługuje na uwagę zarówno młodszych, jak i starszych czytelników. Autorka dotyka tematu bardzo ważnego - relacji w rodzinie, zapotrzebowania na rozmowę i uwagę. Filip jest chłopcem nad wiek dojrzałym, jego ciocia momentami staje się zbyt słodka i wyważona, mama to kobieta całkowicie skupiona na własnych odczuciach, a ojciec - wielki nieobecny w życiu rodziny. Być może to przerysowanie postaci pomogło pisarce nakreślić sytuację rodzinną głównego bohatera, może łatwiej czytelnikowi pewne rzeczy dostrzec, gdy nie musi lawirować między wierszami. Tu jest czarno - biało. I przykro momentami. Zakończenie powieści jest otwarte, autorka pozostawia furtkę dla własnej interpretacji, dla rozbudzenia wyobraźni, tak istotnej w życiu Filipa.
 


poniedziałek, 6 października 2014

Życie seksualne dzikich sto lat później.

Aleksandra Gumowska
Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później
Znak, 2014


Trafiłam do świata bez prądu, gazu, kanalizacji. Bez linii telefonicznych. Bez wychodków. Świata, gdzie rośliny, które w Europie północnej hodujemy w doniczkach, osiągają monstrualne rozmiary. Gdzie monotonny dźwięk alarmu samochodowego wydaje nie pojazd spalinowy, a gigantyczna cykada.

Aleksandra Gumowska, reporterka Newsweek Polska, podążyła śladami słynnego antropologa, Bronisława Malinowskiego. Trafiła na Wyspy Trobrianda, zaprzyjaźniła się z tubylcami, zamieszkała w chatce z liści i obserwowała świat, który obywa się bez cywilizacyjnych udogodnień. To, co widziała i to, czego doświadczała konfrontowała z opowieścią Malinowskiego. Jego Życie seksualne dzikich w północno - zachodniej Melanezji, wydane w 1929 roku, uważane jest za jedną z najważniejszych prac antropologicznych. Do czasów Malinowskiego antropologia była nauką, opartą na teorii i lekturze. Naukowiec i podróżnik wyruszył w teren, by pokazać, że antropolog powinien być przede wszystkim badaczem. Poznanie danej społeczności i kultury jakiegoś regionu nie może opierać się na opiniach innych, trzeba wniknąć w życie tubylców, jednocześnie ich codzienności nie zakłócając.

Ola Gumowska wielokrotnie nawiązuje do dziennika Malinowskiego, ale jej celem jest opisanie dzisiejszych Wysp Trobrianda. Mieszkańcy Kiriwiny niewiele się zmienili: nadal żują betel, oddają się wolnej miłości, wierzą w magię i czary. Ich życie wciąż determinuje tradycja, choć połowa mieszkańców wyspy to chrześcijanie. Wierzą w Boga, ale nie ufają Bogu do końca. Chrześcijaństwo jest jak ubranie. Tradycja jest pod nim, dużo głębiej (s.165). Trobriandczycy słyną z przywiązania do ziemi, nawet jeśli od dawna albo od zawsze mieszkają w mieście, zmarłych chowają na wyspie. Kościół walczy z tradycją, wprowadzając własne zasady, zakazując np. noszenia tradycyjnych ubrań, tzn. spódnic z trawy i osłon genitaliów. Pastorom, głoszącym naukę Jezusa, nie podoba się również tradycyjny żywiołowy taniec tapioka, w którym dominują ruchy kopulacyjne i sprośne okrzyki. Wyspy Trobrianda to Wyspy Miłości, seks jest tu wszechobecny, stanowi ważną część życia tubylców. Jednak miłość fizyczną traktuje się lekko tylko przed ślubem, swoboda seksualna kończy się wraz z zawarciem związku małżeńskiego - wówczas najważniejsza jest wierność i ta reguła obowiązywała już w czasach Malinowskiego. Niektóre zasady mogą dziwić - kochankowie nie mogą razem jeść, małżonkowie nie mogą publicznie trzymać się za ręce.

Seks, betel i czary. Wolna miłość, ale tylko przed ślubem. Bezustanne żucie betelu, używki, której głównym składnikiem są liście pieprzu betelowego. Magia, przenikająca wszystkie dziedziny życia Trobriandczyków - duchy mają o wiele większe moce niż chrześcijaństwo. O tym świetnie pisze Ola Gumowska. Autorka przybliża kulturę kawałka świata, który wciąż pozostaje turystycznie mało dostępny, więc warto, przynajmniej za sprawą książki, poznać jego historię i tradycję.

poniedziałek, 29 września 2014

Niemiecki student w Izraelu.

Markus Flohr
Gdzie sobota jest niedzielą. Niemiecki student w Izraelu
Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012


Markus Flohr spędził rok w Jerozolimie. Coś tam zwiedził, ale przede wszystkim skupił się na życiu towarzyskim. Młody był, studiował, imprezował, dziewczyny poznawał, a Izrael i jego kulturę jakby przy okazji liznął. Musisz wiedzieć drogi potencjalny czytelniku, że z książki Flohra o Izraelu niewiele się dowiesz. Jeśli jednak masz ochotę na lekkie, napisane z humorem, wspomnienia studenta, trafiłeś idealnie.

Mnie zapiski Markusa nie zachwyciły. Po pierwsze dlatego, że niczego do mojej wiedzy o tym kawałku świata nie wniosły. Po drugie dlatego, że nie odpowiadał mi styl autora. Po trzecie dlatego, że okrutnie mnie drażnił infantylizm pana Flohra i nagminne podkreślanie własnego pochodzenia (w związku z pobytem w Izraelu, oczywiście). Gdybym był Żydem miałbym Niemców po dziurki w nosie - tak swą historię rozpoczyna Markus. I wielokrotnie, podczas lektury, natykałam się na nawiązania do pochodzenia studenta, a w związku z tym do historii. Miałam wrażenie, że Flohr sam szuka guza i niepotrzebnie zwraca na pewne rzeczy uwagę. Jednak to jego opowieść i on najlepiej wie, co chce przekazać. Mnie może się nie podobać, ale trafi w gust innych, którzy nie szukają reportażu o Izraelu, ale czegoś w rodzaju pamiętnika z podróży.

Gdzie sobota jest niedzielą wyróżnia się wśród książek o Izraelu tym, że autor książki zagląda tam, gdzie przeciętny turysta nigdy nie trafi. Opowiada o codzienności mieszkańców kraju, który zazwyczaj opisuje się z powagą, należną jego ciężkiej historii. Markus skupia się na tym, co związane jest z młodością, z rozkwitem, z współczesnym Izraelem. Pokazuje kulturę żydowską z innej perspektywy. Jednak tak dużo jest we wspomnieniach autora samego autora, że w pewnym momencie jego osoba wychodzi czytelnikowi bokiem. Książka staje się niestrawna. Więcej miejsca Flohr poświęca swoim miłostkom niż kulturze kraju, do którego przybył. To, co interesujące w tej publikacji, zmieściłoby się na kilkunastu stronach.

czwartek, 25 września 2014

Filmy 5/2014

Dawno o filmach nie pisałam. Głównie dlatego, że ostatnio mniej oglądam, więcej czytam, a jak oglądam, to seriale (obecnie drugi sezon Masters of sex). Przyczyna tkwi również w tym, że ciężko mi znaleźć film dla siebie, który obejrzałabym z zainteresowaniem i ze świadomością, że nie zmarnowałam czasu. Na niewiele takich obrazów trafiam. Częściej włączam film i po kilkunastu minutach rezygnuję z seansu, bo albo film mnie nudzi, albo jestem zniesmaczona głupotą, która wyziera z ekranu. Jednak udało mi się wyłowić kilka perełek i o nich właśnie wspomnę. Nie wyobrażam sobie pisania o filmach, których nie obejrzałam do końca. Jeśli jakiś obraz obejrzałam, znaczy, że był tego wart. No dobra, obejrzałam w całości Seks po dzieciach (reż.Jeremy Lalonde, 2013),  a uważam, że to bardzo słaby film, który spłyca relacje partnerskie i demonizuje macierzyństwo. Fakt, że dotrwałam do końca tłumaczę tym, że akurat prasowałam, a wiadomo, że podczas tej czynności człowiek średnio skupia się na przemykających przed oczami kadrach i idealnym wyborem jest lekkie kino. Gustuję raczej w filmach wymagających uwagi, w związku z czym nie miałam zbyt wielkiego wyboru.

www.filmweb.pl
Najlepszym filmem ostatnich tygodni jest niewątpliwe Mamut (reż. Lukas Moodysson, 2009). Michelle Williams wybrała pewną aktorską ścieżkę i konsekwentnie nią podąża. Mnie to pasuje, ponieważ takie kino lubię i do takich filmów chcę wracać. Jak Blue Valentine, Take this Waltz, Tajemnica Brokeback Mountain czy Odmienne stany moralności. Do tego grona dołącza teraz Mamut, film mądry, refleksyjny, dający do myślenia. Niby nie podejmuje odkrywczego tematu, ale przypomina o tym, jak ważne są kontakty międzyludzkie, jaką wartością jest rodzina, jak niszczyć potrafi samotność i brak bliskości. Reżyser przygląda się codzienności głównych bohaterów, którzy miotają się między pracą zawodową a relacjami z rodziną. W każdym przypadku równowaga wydaje się być utopią. Ellen jest lekarką, wyrzucającą sobie, że więcej czasu spędza w szpitalu niż z własną córką. Leo to twórca gier komputerowych, który wyjeżdża do Bangkoku podpisać lukratywny kontrakt. Obrzydliwie znudzony czekaniem na spotkanie z klientem, szuka sposobu na to, by uciec od cywilizacji. Ma poczucie, że marnuje czas, który mógłby spędzić z rodziną. Gloria jest Filipinką, która pracuje u Ellen i Leo jako niania ich córki. Więź, łącząca ją z dziewczynką, rekompensuje kobiecie brak kontaktu z synami, którzy zostali na Filipinach i czekają na mamę, która wyjechała zarabiać pieniądze na ich nowy piękny dom.
Moodysson zadaje stare jak świat pytania: Jak żyć? Co jest w życiu ważne? Dlaczego życie jest sztuką wyboru? I dlaczego często nie możemy wybrać inaczej, choć wiemy, że droga, którą podążamy, unieszczęśliwia nas i naszych bliskich? Mamut to film wart obejrzenia i przemyślenia.

Jak ojciec i syn (reż. Hirokazu Koreeda, 2013)

Ryota nie jest fajnym ojcem. To pedantyczny pracoholik, zdystansowany wobec rodziny, często nieobecny. Niby uśmiechnie się do syna, niby pochwali za ładnie wykonany rysunek, ale nawet w domu nie potrafi się rozluźnić. Yudai jest przeciwieństwem Ryoty. Szaleje z dzieciakami, radośnie się śmieje, a kontakt z rodziną traktuje priorytetowo.
Tych dwóch ojców poznaje się w sytuacji, w której żaden z rodziców nie chciałby się znaleźć. Okazuje się, że przez sześć lat wychowywali cudze dziecko. Pytanie, jakie stawia japoński reżyser, dotyczy tego, co jest bardziej istotne: więzy krwi czy więź, która narodziła się przez bycie razem, wspólną codzienność i przywiązanie. Ciężko pogodzić się z faktem, że przez kilka lat wychowywało się nie swoje dziecko. Koreeda, na przykładzie oschłego Ryoty, ukazuje powolną przemianę, która wynika nie tylko z przemyśleń bohatera na temat rodzicielstwa, ale również z częstych kontaktów z rodziną Yudai, która jest totalnym przeciwieństwem jego własnej familii. To, oczywiście, nie jest film o samych ojcach. Równie ważne są rozterki matek, uczucia dzieci. Świetne japońskie kino, które zadaje uniwersalne pytania.

www.filmweb.pl
Oblicze miłości (reż. Arie Posin, 2013)

Może tak bardzo podobał mi się ten film, bo lubię Eda Harrisa i Annette Bening. Może dlatego, że to obraz pięknej miłości.
Na stronie filmwebu ktoś odradza oglądanie tego filmu młodym widzom. Nie wiem, jak młodym, ale ja wciąż czuję się młodo i obejrzałam Oblicze miłości z przyjemnością. To opowieść o stracie i próbach powrotu do życia. Na przekór wszystkim. Wieloletnia prawdziwa miłość zostawia po sobie mnóstwo śladów, nie ginie z dnia na dzień. Samotna codzienność przytłacza, a obecność bliskich osób, nawet najbardziej życzliwych, nie wystarcza.
Nikki próbuje odnaleźć sens w życiu w pojedynkę, ale kulawo jej to wychodzi. Pewnego dnia pojawia się Tom...i wiele się zmienia.
Kino subtelne, refleksyjne, ciepłe. Myślę, że warte uwagi.

środa, 24 września 2014

O pewnej magicznej księdze i o tym, jak poznałyśmy Zofię Stanecką.

Zofia Stanecka
Księga Ludensona
Wilga, 2013


Jastrzębia Góra. Stara willa o wdzięcznej nazwie Jaskółka. Beztroskie lato. A jak lato, to i przygoda. Niezwykła, niebezpieczna, pełna zwrotów akcji. W roli głównej występują: czwórka dzieci, dwa trolle, jeden olbrzym, bibliotekarka Marianna Gosz, policjant Ryszard Budzisz. I Stefan Jettecki, pół - człowiek, pół - olbrzym. Zapomniałabym o księdze, ważnej bardzo, zmieniającej losy świata.

Rodzina Osmołowskich przyjeżdża do Jastrzębiej Góry na wakacje. Mają odpoczywać, wylegiwać się na plaży, cieszyć słońcem i własnym towarzystwem, czytać książki. Taki jest plan, ale plany niekiedy ulegają zmianie, a nowe może zwiastować niezapomnianą przygodę. Wszystko za sprawą wyprawy do biblioteki i zainteresowania najmłodszej z rodzeństwa Osmołowskich Księgą Ludensona, niezwykłą książką, której ktoś poszukuje i zrobi wszystko, by ją zdobyć. I za sprawą zamkniętego pokoju, w którym od wielu lat mieszka trollowe dziecko, wystraszone, stroniące od ludzi, tęskniące za rodziną. Serce małego trolla otworzy się dzięki odważnej i ciekawej świata Mani, która od pierwszego spotkania obdarzy Ludensona sympatią i zaufaniem. Tytułowa książka została trollowi podarowana przez ojca, który wcześniej wykradł wolumin olbrzymom. W związku z czym i trolle, i olbrzymy, i pół - olbrzymy również pragną ją odzyskać.

Księga Ludensona przenosi czytelnika do świata mitów skandynawskich i legend Północy. W powieści wiele się dzieje, wszystko jest prawdopodobne, a w każdym kącie kryje się tajemnica. Jak stwierdziła moja jedenastoletnia córka: ciężko tę książkę odłożyć i spokojnie zasnąć, taka jestem ciekawa, co będzie dalej. Ja, choć mam zdecydowanie więcej lat, też byłam ciekawa, co wydarzy się w kolejnym rozdziale.
Powieść Zofii Staneckiej to również wielka pochwała książek i czytania, które rozpala wyobraźnię i czyni życie człowieka pełniejszym i bogatszym...książka to nie jest zwykły przedmiot, jak garnek czy, powiedzmy...maczuga (...) każda, nawet najzwyklejsza książka, gdy zostanie przeczytana w odpowiednim miejscu i czasie, może na zawsze zmienić świat. A co dopiero księga z samej swojej istoty magiczna!


Wczoraj w naszej bibliotece odbyło się spotkanie z Zofią Stanecką. Odziałyśmy się w pasiaste bluzki, wrzuciłyśmy do plecaka Wielką księgę przygód. Basia, Basię i kolegę z Haiti, na miejscu zakupiłyśmy Świat według dziadka i Koc trolla Alojzego i wyruszyłyśmy poznać autorkę ulubionych książek.


Zosia Stanecka ma cudne dołeczki w policzkach, świetnie i zabawnie parodiuje Basię i jej tatę, ciekawie opowiada o tym, jak powstaje książka i lubi się uśmiechać. Na pamiątkę, prócz wspomnień, mamy zdjęcia, basiowe podkładki pod kubeczek i magnesy na lodówkę, na których widnieje Basia i misiek Zdzisiek.



poniedziałek, 22 września 2014

Simon Beckett.

Simon Beckett
Zapisane w kościach
Amber, 2007



Doskonała historia. Moje drugie spotkanie z powieścią angielskiego pisarza uważam za równie udane, jak pierwsze. W obu przypadkach nie byłam w stanie oderwać się od lektury. Beckett pisze świetnie. Autor lubuje się w miejscach trudno dostępnych, w zamkniętych społecznościach, gdzie wszyscy dobrze się znają i zbrodnia wywraca życie mieszkańców do góry nogami. Każdy staje się podejrzanym, ale trudno uwierzyć, że którykolwiek z sąsiadów jest mordercą.
Druga powieść Becketta przenosi czytelnika na Runę, małą wysepkę na Hebrydach Zewnętrznych. Antropolog sądowy, David Hunter, przybywa tu z Londynu, by zbadać spalone zwłoki, znalezione w starej chacie. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak wiele informacji mogą dostarczyć kości, nawet jeśli uległy zniszczeniu, nawet jeśli mają wiele lat. Davidowi, na podstawie znikomego materiału badawczego, uda się zidentyfikować ofiarę i powoli odczytać zagadkę makabrycznej zbrodni. Nie będzie to łatwe i pozbawione błędów, ale dzięki temu kryminał czyta się fantastycznie. Beckett jest mistrzem, jeśli chodzi o budowanie atmosfery. Jego bohaterowie są skazani na samych siebie, odcięci od świata przez szalejący na morzu sztorm, świadomi tego, że wśród nich przebywa morderca. Nikt nie może czuć się komfortowo w takich okolicznościach przyrody. W mieszkańcach narasta bunt, wzmaga się agresja, pojawia się wiele pytań, wątpliwości i oskarżeń. Stara zbrodnia nie wzbudziłaby takich emocji, ale na wyspie pojawiają się nowe ofiary, a wraz z nimi atmosfera robi się ciężka i coraz bardziej złowroga. David Hunter, chcąc nie chcąc, staje się aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Policyjni śledczy nie są w stanie dotrzeć na wyspę i przejąć inicjatywy. Rozwiązaniem zagadki zajmują się więc antropolog sądowy, emerytowany policjant i przedstawiciel lokalnej władzy, dla którego priorytetem jest przesiadywanie w barze, z zawsze pełnym kuflem piwa pod ręką.

Powieści Becketta czytam zachłannie i z wielką przyjemnością. Na razie nie przeszkadza mi schematyczność i podobna w obu książkach konstrukcja zdarzeń. W Chemii śmierci wszystko było świeże, więc zaskakujące. Zapisane w kościach też jeszcze potrafiło mnie zadziwić, ale obawiam się, że jeśli autor będzie trzymał się schematu, w kolejnej książce szybko uda mi się wytypować zbrodniarza. Co nie znaczy, że Szepty zmarłych nie okażą się równie dobrą powieścią.

środa, 17 września 2014

Tsunami.

Sonali Deraniyagala
Tsunami
Prószyński i S-ka, 2014


Wobec tej opowieści powinno się milczeć. Brakuje słów, by opisać traumę, smutek, chaos, nieszczęście. Tsunami miażdży czytelnika emocjami, choć jest we wspomnieniach Sonali spokój, nawet wtedy, gdy kobieta krzyczy, gdy oskarża, gdy się poddaje. Co czuje człowiek, który w przeciągu kilkunastu minut stracił najbliższych: męża, dwoje dzieci, rodziców? Jak żyć po takiej katastrofie? O tym opowiada autorka, próbując zmierzyć się z przeszłością, która tak naprawdę nigdy przeszłością nie będzie. Sonali mogłaby wmówić sobie, że oni nie istnieli, ale dowody na ich istnienie są wszędzie, gdziekolwiek nie spojrzy. I są myśli, wspomnienia, zapachy, te momenty, kiedy byli razem, słowa zapamiętane, linie dotykiem na skórze rysowane... I znowu to, co ważne, ociera się o banał, bo dzięki książce Tsunami dostrzegamy ważność małych codziennych chwil, gestów, spojrzeń, rozmów - tych, które giną w natłoku zdarzeń i obowiązków. Sonali miała męża i dwóch synów, i nagle, z dnia na dzień, została sama. Przestała być żoną, matką i córką. Życie jej umknęło, bo życiem była rodzina. Zamknięta w ciemnym pokoju, pusta w środku, pragnęła umrzeć. Jednak obok byli ludzie, którzy jej pomogli i, choć nigdy nie zrozumieją jej cierpienia, nigdy nie doświadczą takiej ciszy i takiego bólu, to utrzymali ją przy życiu.

Wspomnienia Sonali są szczere, pozbawione sentymentalizmu. To nie jest lament kobiety, to studium utraty. Pisanie książki było dla autorki terapią. Dla czytelnika Tsunami jest zawołaniem, by kochać, być razem, doceniać drobne przyjemności, nie złościć się o bzdury, nie skąpić uśmiechu i czułych gestów. Nigdy nie wiesz, kiedy twój świat stanie się kaleki. Rację miał ksiądz Twardowski, gdy pisał swój wiersz.
Choć książka Deraniyagali opisuje wielką, niepojętą wręcz, tragedię, to jednocześnie jest apoteozą życia. Wspomnienia autorki to zlepek chwil, wyrwanych codzienności. To uśmiech dziecka, złość na syna za ukradkowe jedzenie niezdrowych czipsów, zapach koszuli męża, smak ulubionych potraw, kłótnie w samochodzie, wspólne wycieczki. Czytając książkę momentami nie mogłam złapać tchu, patrząc na śpiące obok córki. Potrzeba, by je przytulić, pocałować, dotknąć była ogromna, nie do przełożenia na później.
Myślę, że nie zapomnę opowieści Sonali...

poniedziałek, 15 września 2014

Miłość z książkami w tle. Albo odwrotnie.

Gabrielle Zevin
Między książkami
W.A.B., 2014


Nie jesteśmy tym, co zbieramy, kupujemy, czytamy. Jesteśmy tak długo, jak żyjemy, miłością. Tym, co kochaliśmy. Ludźmi, których kochaliśmy. Oni żyją w nas zawsze.

Powieść Zevin to gotowy scenariusz filmowy, dlatego tej książki się nie czyta, ale się ją "połyka". Muszę przyznać, że mimo wielu wad, z przyjemnością. Molowi książkowemu trudno przejść obojętnie obok tytułu i okładki Między książkami. Jednak zawartość jest ckliwa, do bólu płaska i przewidywalna, cukierkowa i mdła. Gdyby nie otoczka, w której rozgrywa się fabuła powieści, rzuciłabym tę książkę w kąt po kilkunastu stronach. Nie umiałam, bo pewien urok miała ta księgarnia i te rozmowy o książkach, i nagromadzenie znajomych tytułów i nazwisk. Poza tym to harleqiun, mocno przeciętne czytadło, z którego być może powstanie film i, o zgrozo, będę chciała go obejrzeć.
Tak, jestem zaskoczona własnym odbiorem powieści Zevin. Z jednej strony Między książkami reprezentuje to, czego w literaturze nie lubię i od czego uciekam; z drugiej strony - poddałam się tej opowieści i, choć fabularnie książka jest słaba, "połknęłam" ją w jeden dzień i nie mam kaca. Jestem widocznie podatna na przestrzenie, w których z każdego kąta wyzierają książki, na rozmowy o książkach, które obytemu czytelnikowi od razu kojarzą się z konkretnymi emocjami.

Bardzo chciałam, aby powieść Gabrielle Zevin była przynajmniej dobra, ale niestety nie mogę jej pochwalić, tym bardziej polecić. Nie mogę mieć do nikogo pretensji, sięgnęłam po ten tytuł dobrowolnie i właściwie wiedziałam, czego się spodziewać po lekturze. Może dlatego nie mam kaca i niewielką (ale jednak) przyjemność z czytania miałam.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...