poniedziałek, 29 września 2014

Niemiecki student w Izraelu.

Markus Flohr
Gdzie sobota jest niedzielą. Niemiecki student w Izraelu
Wydawnictwo Dolnośląskie, 2012


Markus Flohr spędził rok w Jerozolimie. Coś tam zwiedził, ale przede wszystkim skupił się na życiu towarzyskim. Młody był, studiował, imprezował, dziewczyny poznawał, a Izrael i jego kulturę jakby przy okazji liznął. Musisz wiedzieć drogi potencjalny czytelniku, że z książki Flohra o Izraelu niewiele się dowiesz. Jeśli jednak masz ochotę na lekkie, napisane z humorem, wspomnienia studenta, trafiłeś idealnie.

Mnie zapiski Markusa nie zachwyciły. Po pierwsze dlatego, że niczego do mojej wiedzy o tym kawałku świata nie wniosły. Po drugie dlatego, że nie odpowiadał mi styl autora. Po trzecie dlatego, że okrutnie mnie drażnił infantylizm pana Flohra i nagminne podkreślanie własnego pochodzenia (w związku z pobytem w Izraelu, oczywiście). Gdybym był Żydem miałbym Niemców po dziurki w nosie - tak swą historię rozpoczyna Markus. I wielokrotnie, podczas lektury, natykałam się na nawiązania do pochodzenia studenta, a w związku z tym do historii. Miałam wrażenie, że Flohr sam szuka guza i niepotrzebnie zwraca na pewne rzeczy uwagę. Jednak to jego opowieść i on najlepiej wie, co chce przekazać. Mnie może się nie podobać, ale trafi w gust innych, którzy nie szukają reportażu o Izraelu, ale czegoś w rodzaju pamiętnika z podróży.

Gdzie sobota jest niedzielą wyróżnia się wśród książek o Izraelu tym, że autor książki zagląda tam, gdzie przeciętny turysta nigdy nie trafi. Opowiada o codzienności mieszkańców kraju, który zazwyczaj opisuje się z powagą, należną jego ciężkiej historii. Markus skupia się na tym, co związane jest z młodością, z rozkwitem, z współczesnym Izraelem. Pokazuje kulturę żydowską z innej perspektywy. Jednak tak dużo jest we wspomnieniach autora samego autora, że w pewnym momencie jego osoba wychodzi czytelnikowi bokiem. Książka staje się niestrawna. Więcej miejsca Flohr poświęca swoim miłostkom niż kulturze kraju, do którego przybył. To, co interesujące w tej publikacji, zmieściłoby się na kilkunastu stronach.

czwartek, 25 września 2014

Filmy 5/2014

Dawno o filmach nie pisałam. Głównie dlatego, że ostatnio mniej oglądam, więcej czytam, a jak oglądam, to seriale (obecnie drugi sezon Masters of sex). Przyczyna tkwi również w tym, że ciężko mi znaleźć film dla siebie, który obejrzałabym z zainteresowaniem i ze świadomością, że nie zmarnowałam czasu. Na niewiele takich obrazów trafiam. Częściej włączam film i po kilkunastu minutach rezygnuję z seansu, bo albo film mnie nudzi, albo jestem zniesmaczona głupotą, która wyziera z ekranu. Jednak udało mi się wyłowić kilka perełek i o nich właśnie wspomnę. Nie wyobrażam sobie pisania o filmach, których nie obejrzałam do końca. Jeśli jakiś obraz obejrzałam, znaczy, że był tego wart. No dobra, obejrzałam w całości Seks po dzieciach (reż.Jeremy Lalonde, 2013),  a uważam, że to bardzo słaby film, który spłyca relacje partnerskie i demonizuje macierzyństwo. Fakt, że dotrwałam do końca tłumaczę tym, że akurat prasowałam, a wiadomo, że podczas tej czynności człowiek średnio skupia się na przemykających przed oczami kadrach i idealnym wyborem jest lekkie kino. Gustuję raczej w filmach wymagających uwagi, w związku z czym nie miałam zbyt wielkiego wyboru.

www.filmweb.pl
Najlepszym filmem ostatnich tygodni jest niewątpliwe Mamut (reż. Lukas Moodysson, 2009). Michelle Williams wybrała pewną aktorską ścieżkę i konsekwentnie nią podąża. Mnie to pasuje, ponieważ takie kino lubię i do takich filmów chcę wracać. Jak Blue Valentine, Take this Waltz, Tajemnica Brokeback Mountain czy Odmienne stany moralności. Do tego grona dołącza teraz Mamut, film mądry, refleksyjny, dający do myślenia. Niby nie podejmuje odkrywczego tematu, ale przypomina o tym, jak ważne są kontakty międzyludzkie, jaką wartością jest rodzina, jak niszczyć potrafi samotność i brak bliskości. Reżyser przygląda się codzienności głównych bohaterów, którzy miotają się między pracą zawodową a relacjami z rodziną. W każdym przypadku równowaga wydaje się być utopią. Ellen jest lekarką, wyrzucającą sobie, że więcej czasu spędza w szpitalu niż z własną córką. Leo to twórca gier komputerowych, który wyjeżdża do Bangkoku podpisać lukratywny kontrakt. Obrzydliwie znudzony czekaniem na spotkanie z klientem, szuka sposobu na to, by uciec od cywilizacji. Ma poczucie, że marnuje czas, który mógłby spędzić z rodziną. Gloria jest Filipinką, która pracuje u Ellen i Leo jako niania ich córki. Więź, łącząca ją z dziewczynką, rekompensuje kobiecie brak kontaktu z synami, którzy zostali na Filipinach i czekają na mamę, która wyjechała zarabiać pieniądze na ich nowy piękny dom.
Moodysson zadaje stare jak świat pytania: Jak żyć? Co jest w życiu ważne? Dlaczego życie jest sztuką wyboru? I dlaczego często nie możemy wybrać inaczej, choć wiemy, że droga, którą podążamy, unieszczęśliwia nas i naszych bliskich? Mamut to film wart obejrzenia i przemyślenia.

Jak ojciec i syn (reż. Hirokazu Koreeda, 2013)

Ryota nie jest fajnym ojcem. To pedantyczny pracoholik, zdystansowany wobec rodziny, często nieobecny. Niby uśmiechnie się do syna, niby pochwali za ładnie wykonany rysunek, ale nawet w domu nie potrafi się rozluźnić. Yudai jest przeciwieństwem Ryoty. Szaleje z dzieciakami, radośnie się śmieje, a kontakt z rodziną traktuje priorytetowo.
Tych dwóch ojców poznaje się w sytuacji, w której żaden z rodziców nie chciałby się znaleźć. Okazuje się, że przez sześć lat wychowywali cudze dziecko. Pytanie, jakie stawia japoński reżyser, dotyczy tego, co jest bardziej istotne: więzy krwi czy więź, która narodziła się przez bycie razem, wspólną codzienność i przywiązanie. Ciężko pogodzić się z faktem, że przez kilka lat wychowywało się nie swoje dziecko. Koreeda, na przykładzie oschłego Ryoty, ukazuje powolną przemianę, która wynika nie tylko z przemyśleń bohatera na temat rodzicielstwa, ale również z częstych kontaktów z rodziną Yudai, która jest totalnym przeciwieństwem jego własnej familii. To, oczywiście, nie jest film o samych ojcach. Równie ważne są rozterki matek, uczucia dzieci. Świetne japońskie kino, które zadaje uniwersalne pytania.

www.filmweb.pl
Oblicze miłości (reż. Arie Posin, 2013)

Może tak bardzo podobał mi się ten film, bo lubię Eda Harrisa i Annette Bening. Może dlatego, że to obraz pięknej miłości.
Na stronie filmwebu ktoś odradza oglądanie tego filmu młodym widzom. Nie wiem, jak młodym, ale ja wciąż czuję się młodo i obejrzałam Oblicze miłości z przyjemnością. To opowieść o stracie i próbach powrotu do życia. Na przekór wszystkim. Wieloletnia prawdziwa miłość zostawia po sobie mnóstwo śladów, nie ginie z dnia na dzień. Samotna codzienność przytłacza, a obecność bliskich osób, nawet najbardziej życzliwych, nie wystarcza.
Nikki próbuje odnaleźć sens w życiu w pojedynkę, ale kulawo jej to wychodzi. Pewnego dnia pojawia się Tom...i wiele się zmienia.
Kino subtelne, refleksyjne, ciepłe. Myślę, że warte uwagi.

środa, 24 września 2014

O pewnej magicznej księdze i o tym, jak poznałyśmy Zofię Stanecką.

Zofia Stanecka
Księga Ludensona
Wilga, 2013


Jastrzębia Góra. Stara willa o wdzięcznej nazwie Jaskółka. Beztroskie lato. A jak lato, to i przygoda. Niezwykła, niebezpieczna, pełna zwrotów akcji. W roli głównej występują: czwórka dzieci, dwa trolle, jeden olbrzym, bibliotekarka Marianna Gosz, policjant Ryszard Budzisz. I Stefan Jettecki, pół - człowiek, pół - olbrzym. Zapomniałabym o księdze, ważnej bardzo, zmieniającej losy świata.

Rodzina Osmołowskich przyjeżdża do Jastrzębiej Góry na wakacje. Mają odpoczywać, wylegiwać się na plaży, cieszyć słońcem i własnym towarzystwem, czytać książki. Taki jest plan, ale plany niekiedy ulegają zmianie, a nowe może zwiastować niezapomnianą przygodę. Wszystko za sprawą wyprawy do biblioteki i zainteresowania najmłodszej z rodzeństwa Osmołowskich Księgą Ludensona, niezwykłą książką, której ktoś poszukuje i zrobi wszystko, by ją zdobyć. I za sprawą zamkniętego pokoju, w którym od wielu lat mieszka trollowe dziecko, wystraszone, stroniące od ludzi, tęskniące za rodziną. Serce małego trolla otworzy się dzięki odważnej i ciekawej świata Mani, która od pierwszego spotkania obdarzy Ludensona sympatią i zaufaniem. Tytułowa książka została trollowi podarowana przez ojca, który wcześniej wykradł wolumin olbrzymom. W związku z czym i trolle, i olbrzymy, i pół - olbrzymy również pragną ją odzyskać.

Księga Ludensona przenosi czytelnika do świata mitów skandynawskich i legend Północy. W powieści wiele się dzieje, wszystko jest prawdopodobne, a w każdym kącie kryje się tajemnica. Jak stwierdziła moja jedenastoletnia córka: ciężko tę książkę odłożyć i spokojnie zasnąć, taka jestem ciekawa, co będzie dalej. Ja, choć mam zdecydowanie więcej lat, też byłam ciekawa, co wydarzy się w kolejnym rozdziale.
Powieść Zofii Staneckiej to również wielka pochwała książek i czytania, które rozpala wyobraźnię i czyni życie człowieka pełniejszym i bogatszym...książka to nie jest zwykły przedmiot, jak garnek czy, powiedzmy...maczuga (...) każda, nawet najzwyklejsza książka, gdy zostanie przeczytana w odpowiednim miejscu i czasie, może na zawsze zmienić świat. A co dopiero księga z samej swojej istoty magiczna!


Wczoraj w naszej bibliotece odbyło się spotkanie z Zofią Stanecką. Odziałyśmy się w pasiaste bluzki, wrzuciłyśmy do plecaka Wielką księgę przygód. Basia, Basię i kolegę z Haiti, na miejscu zakupiłyśmy Świat według dziadka i Koc trolla Alojzego i wyruszyłyśmy poznać autorkę ulubionych książek.


Zosia Stanecka ma cudne dołeczki w policzkach, świetnie i zabawnie parodiuje Basię i jej tatę, ciekawie opowiada o tym, jak powstaje książka i lubi się uśmiechać. Na pamiątkę, prócz wspomnień, mamy zdjęcia, basiowe podkładki pod kubeczek i magnesy na lodówkę, na których widnieje Basia i misiek Zdzisiek.



poniedziałek, 22 września 2014

Simon Beckett.

Simon Beckett
Zapisane w kościach
Amber, 2007



Doskonała historia. Moje drugie spotkanie z powieścią angielskiego pisarza uważam za równie udane, jak pierwsze. W obu przypadkach nie byłam w stanie oderwać się od lektury. Beckett pisze świetnie. Autor lubuje się w miejscach trudno dostępnych, w zamkniętych społecznościach, gdzie wszyscy dobrze się znają i zbrodnia wywraca życie mieszkańców do góry nogami. Każdy staje się podejrzanym, ale trudno uwierzyć, że którykolwiek z sąsiadów jest mordercą.
Druga powieść Becketta przenosi czytelnika na Runę, małą wysepkę na Hebrydach Zewnętrznych. Antropolog sądowy, David Hunter, przybywa tu z Londynu, by zbadać spalone zwłoki, znalezione w starej chacie. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak wiele informacji mogą dostarczyć kości, nawet jeśli uległy zniszczeniu, nawet jeśli mają wiele lat. Davidowi, na podstawie znikomego materiału badawczego, uda się zidentyfikować ofiarę i powoli odczytać zagadkę makabrycznej zbrodni. Nie będzie to łatwe i pozbawione błędów, ale dzięki temu kryminał czyta się fantastycznie. Beckett jest mistrzem, jeśli chodzi o budowanie atmosfery. Jego bohaterowie są skazani na samych siebie, odcięci od świata przez szalejący na morzu sztorm, świadomi tego, że wśród nich przebywa morderca. Nikt nie może czuć się komfortowo w takich okolicznościach przyrody. W mieszkańcach narasta bunt, wzmaga się agresja, pojawia się wiele pytań, wątpliwości i oskarżeń. Stara zbrodnia nie wzbudziłaby takich emocji, ale na wyspie pojawiają się nowe ofiary, a wraz z nimi atmosfera robi się ciężka i coraz bardziej złowroga. David Hunter, chcąc nie chcąc, staje się aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Policyjni śledczy nie są w stanie dotrzeć na wyspę i przejąć inicjatywy. Rozwiązaniem zagadki zajmują się więc antropolog sądowy, emerytowany policjant i przedstawiciel lokalnej władzy, dla którego priorytetem jest przesiadywanie w barze, z zawsze pełnym kuflem piwa pod ręką.

Powieści Becketta czytam zachłannie i z wielką przyjemnością. Na razie nie przeszkadza mi schematyczność i podobna w obu książkach konstrukcja zdarzeń. W Chemii śmierci wszystko było świeże, więc zaskakujące. Zapisane w kościach też jeszcze potrafiło mnie zadziwić, ale obawiam się, że jeśli autor będzie trzymał się schematu, w kolejnej książce szybko uda mi się wytypować zbrodniarza. Co nie znaczy, że Szepty zmarłych nie okażą się równie dobrą powieścią.

środa, 17 września 2014

Tsunami.

Sonali Deraniyagala
Tsunami
Prószyński i S-ka, 2014


Wobec tej opowieści powinno się milczeć. Brakuje słów, by opisać traumę, smutek, chaos, nieszczęście. Tsunami miażdży czytelnika emocjami, choć jest we wspomnieniach Sonali spokój, nawet wtedy, gdy kobieta krzyczy, gdy oskarża, gdy się poddaje. Co czuje człowiek, który w przeciągu kilkunastu minut stracił najbliższych: męża, dwoje dzieci, rodziców? Jak żyć po takiej katastrofie? O tym opowiada autorka, próbując zmierzyć się z przeszłością, która tak naprawdę nigdy przeszłością nie będzie. Sonali mogłaby wmówić sobie, że oni nie istnieli, ale dowody na ich istnienie są wszędzie, gdziekolwiek nie spojrzy. I są myśli, wspomnienia, zapachy, te momenty, kiedy byli razem, słowa zapamiętane, linie dotykiem na skórze rysowane... I znowu to, co ważne, ociera się o banał, bo dzięki książce Tsunami dostrzegamy ważność małych codziennych chwil, gestów, spojrzeń, rozmów - tych, które giną w natłoku zdarzeń i obowiązków. Sonali miała męża i dwóch synów, i nagle, z dnia na dzień, została sama. Przestała być żoną, matką i córką. Życie jej umknęło, bo życiem była rodzina. Zamknięta w ciemnym pokoju, pusta w środku, pragnęła umrzeć. Jednak obok byli ludzie, którzy jej pomogli i, choć nigdy nie zrozumieją jej cierpienia, nigdy nie doświadczą takiej ciszy i takiego bólu, to utrzymali ją przy życiu.

Wspomnienia Sonali są szczere, pozbawione sentymentalizmu. To nie jest lament kobiety, to studium utraty. Pisanie książki było dla autorki terapią. Dla czytelnika Tsunami jest zawołaniem, by kochać, być razem, doceniać drobne przyjemności, nie złościć się o bzdury, nie skąpić uśmiechu i czułych gestów. Nigdy nie wiesz, kiedy twój świat stanie się kaleki. Rację miał ksiądz Twardowski, gdy pisał swój wiersz.
Choć książka Deraniyagali opisuje wielką, niepojętą wręcz, tragedię, to jednocześnie jest apoteozą życia. Wspomnienia autorki to zlepek chwil, wyrwanych codzienności. To uśmiech dziecka, złość na syna za ukradkowe jedzenie niezdrowych czipsów, zapach koszuli męża, smak ulubionych potraw, kłótnie w samochodzie, wspólne wycieczki. Czytając książkę momentami nie mogłam złapać tchu, patrząc na śpiące obok córki. Potrzeba, by je przytulić, pocałować, dotknąć była ogromna, nie do przełożenia na później.
Myślę, że nie zapomnę opowieści Sonali...

poniedziałek, 15 września 2014

Miłość z książkami w tle. Albo odwrotnie.

Gabrielle Zevin
Między książkami
W.A.B., 2014


Nie jesteśmy tym, co zbieramy, kupujemy, czytamy. Jesteśmy tak długo, jak żyjemy, miłością. Tym, co kochaliśmy. Ludźmi, których kochaliśmy. Oni żyją w nas zawsze.

Powieść Zevin to gotowy scenariusz filmowy, dlatego tej książki się nie czyta, ale się ją "połyka". Muszę przyznać, że mimo wielu wad, z przyjemnością. Molowi książkowemu trudno przejść obojętnie obok tytułu i okładki Między książkami. Jednak zawartość jest ckliwa, do bólu płaska i przewidywalna, cukierkowa i mdła. Gdyby nie otoczka, w której rozgrywa się fabuła powieści, rzuciłabym tę książkę w kąt po kilkunastu stronach. Nie umiałam, bo pewien urok miała ta księgarnia i te rozmowy o książkach, i nagromadzenie znajomych tytułów i nazwisk. Poza tym to harleqiun, mocno przeciętne czytadło, z którego być może powstanie film i, o zgrozo, będę chciała go obejrzeć.
Tak, jestem zaskoczona własnym odbiorem powieści Zevin. Z jednej strony Między książkami reprezentuje to, czego w literaturze nie lubię i od czego uciekam; z drugiej strony - poddałam się tej opowieści i, choć fabularnie książka jest słaba, "połknęłam" ją w jeden dzień i nie mam kaca. Jestem widocznie podatna na przestrzenie, w których z każdego kąta wyzierają książki, na rozmowy o książkach, które obytemu czytelnikowi od razu kojarzą się z konkretnymi emocjami.

Bardzo chciałam, aby powieść Gabrielle Zevin była przynajmniej dobra, ale niestety nie mogę jej pochwalić, tym bardziej polecić. Nie mogę mieć do nikogo pretensji, sięgnęłam po ten tytuł dobrowolnie i właściwie wiedziałam, czego się spodziewać po lekturze. Może dlatego nie mam kaca i niewielką (ale jednak) przyjemność z czytania miałam.

czwartek, 11 września 2014

"Brudna robota...", czyli cienie i blaski wiejskiego życia.

Kristin Kimball
Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości
Czarne, 2012


Nieznane przerasta znane, a to, co trzeba zrobić, zawsze jest większe niż to, co już zostało zrobione. Ta ziemia to cały świat. Jakie odpowiedzi nam dała? Tylko przekonanie, że odpowiedzi istnieją. Pod warstwą gleby znajduje się opoka i jeśli będziesz kopać wystarczająco głęboko, to na nią trafisz. To jedyna rzecz, co do której mam pewność, i to mi wystarczy.

Kristin, kobieta wykształcona, mieszkająca w mieście i z uroków tego miasta korzystająca spotyka Marka, farmera, który żyje w oderwaniu od dóbr konsumpcyjnych, a jego największym marzeniem jest życiowa samowystarczalność. Można odnieść wrażenie, że tych dwoje więcej dzieli niż łączy, ale od pierwszego spotkania są sobą zainteresowani. Kristin fascynuje farmerskie życie, choć, jak się wkrótce przekona, wygląda ono zupełnie inaczej niż sobie wyobrażała. Mark stroni od miasta i nie zamierza się tam wyprowadzać, od początku wiadomo, że jeśli mają być razem, to tylko na wsi. Mark życie na farmie ma we krwi, jest typem wagabundy i niewiele potrzebuje do szczęścia. Dla Kristin przeprowadzka na amerykańską prowincję to wielka rewolucja. Kobieta po studiach, która prowadziła barwne życie towarzyskie, nagle trafia do miejsca, gdzie, oprócz ukochanego, spotyka wyłącznie świnie, krowy, konie i szczury. Farma jest znacznie ciemniejsza, cichsza, piękniejsza i bardziej brutalna niż wszystkie moje wcześniejsze wyobrażenia o wsi... Życie na farmie to ciężka praca od świtu do nocy, to brud, zmęczenie, strach, ale i satysfakcja, radość z odniesionych sukcesów i spełnionych pragnień. 

Ambicją Marka było stworzenie farmy, produkującej żywność dla okolicznych odbiorców. Ten szalony i ryzykowny plan udało mu się zrealizować, choć na drodze do celu pojawiały się przeszkody - brakowało pieniędzy, chorowały zwierzęta. Jednak przez cały czas Kristin i Mark trzymali się razem. Często ze zmęczenia padali na twarz, nie mając w ciągu dnia czasu na rozmowę, ale trwali, pracowali i odnieśli sukces. I o tym opowiada Kristin Kimball - o życiu na wsi, o miłości, o prawdziwym jedzeniu. To nie jest kolejna historia o kobiecie, która zrezygnowała z życia w mieście, kupiła zapuszczony dom na wsi, odrestaurowała go i czerpie radość z pielęgnowania ogródka. Może takie były początkowe wyobrażenia autorki Brudnej roboty..., ale jej przewidywania szybko zderzyły się z brutalną rzeczywistością i trudną, ciężką pracą na farmie. 

Wspomnienia Kimball czyta się z przyjemnością, choć wydarzenia, o których się czyta, nie zawsze są przyjemne. Autorka nie ukrywa przed czytelnikiem ciemnych stron życia na wsi, nie rozpływa się w zachwytach nad urokami sielskiego krajobrazu. Otwarcie i prosto pisze o ciężkiej harówie, o zabijaniu zwierząt, o przenikliwym zimnie. W tych realiach potrafi dostrzec piękno i podziękować za to, że spotkała na swojej drodze Marka. Będąc mieszczuchem nawet nie przypuszczała, że jej domem jest wieś. Teraz wie i za nic nie wróciłaby do lekkiego (tak, lekkiego) życia w mieście. Nie od razu była o tym przekonana - poczytajcie o syndromie odstawienia, o nieustającym przepływie pieniędzy, kiedy mieszka się w mieście. Przy okazji lektury, można wiele rzeczy przemyśleć. Warto przemyśleć.

wtorek, 9 września 2014

poniedziałek, 8 września 2014

Flawia de Luce na tropie...

Alan Bradley
Flawia de Luce. Zatrute ciasteczko
Vesper, 2010


Bishop's Lacey to niewielkie miasteczko, w którym sąsiad zna sąsiada albo mu się tak wydaje, niewiele się tu dzieje i raczej sennie jest. Pewnego dnia Flawia de Luce, rezolutna jedenastolatka, znajduje w ogrodzie swego domu trupa. No, prawie trupa, bo spoczywający w ogórkach mężczyzna, zanim wyzionie ducha, zdąży jeszcze wyszeptać w stronę Flawii jedno tajemnicze słowo Vale...
Dziewczynka zaczyna zastanawiać się, kim był rudowłosy człowiek, co robił w pobliżu jej rodzinnego domu, co znaczy dziwnie brzmiący wyraz... Flawia postanawia na własną rękę rozwiązać zagadkę kryminalną. Na pomoc zajętych sobą sióstr nie może liczyć, owdowiały ojciec staje się w tej sprawie podejrzanym, a kucharka tylko załamuje ręce. Na szczęście Flawii nie brakuje ani inteligencji, ani poczucia humoru, ani dystansu do różnych poszlak. Ciekawość prowadzi ją z miejsca na miejsce i dziewczynka dochodzi do różnych wniosków szybciej niż miejscowa policja. 

Powieść kryminalna Alana Bradleya to smakowita, utrzymana w specyficznym klimacie i bardzo interesująca książka dla młodzieży. Zapewniam jednak, że i dorosły czytelnik przeczyta ją z wielką przyjemnością. Zatrute ciasteczko jest umiarkowanie mroczne, główna bohaterka to osóbka niezwykle dojrzała i odważna, a sama intryga kryminalna została poprowadzona w sposób prosty i ciekawy.
Nie da się ukryć, że najmocniejszą stroną tej książki jest jej tytułowa bohaterka - dziewczę mądre, rezolutne i wszędobylskie. Jeśli chodzi o wątek kryminalny, nie zapominajmy, że to powieść dla młodzieży. Świetna zresztą, naprawdę świetna.

piątek, 5 września 2014

O przyjemnościach czytania i udrękach pisania.

Justyna Sobolewska
Książka o czytaniu, czyli resztę dopisz sam
Biblioteka Polityki, 2012



Każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie.
(Marcel Proust)

Autorka nie ukrywa, że inspiracją do napisania Książki o czytaniu... było spotkanie z esejami Anne Fadiman Ex Libris. Wyznania czytelnika. Sobolewska wielokrotnie w swoich tekstach przywołuje fragmenty mojej ulubionej książki o książkach. Uwielbiam eseje Fadiman i często do nich zaglądam (śmiem twierdzić, że nie ma drugiej książki na moim regale, po którą sięgałabym z taką częstotliwością). Pani Justyna, krytyk literacki, posiłkuje się również Moją historią czytania Manguela, tekstami Borgesa i Millera, wspomina Łopieńską, przywołuje wypowiedzi polskich pisarzy na temat sztuki pisania i przyjemności czytania. Pisze o czytaniu w toalecie, o czytaniu na głos, o znaczeniu pierwszych zdań w książkach, o pozycjach, w jakich lubimy czytać. Jeden z tekstów, zatytułowany Tego się nie robi książce jest niemal kopią eseju Fadiman Tak nie wolno obchodzić się z książką. Widać, że angielska eseistka miała ogromny wpływ na kształt książki Justyny Sobolewskiej. Dla czytelnika, który nie jest zaznajomiony z tego typu literaturą, Książka o czytaniu... może być odkrywcza i bardzo ciekawa. Dla kogoś, kto uwielbia książki o książkach i przeczytał większość z tych, które ukazały się na polskim rynku wydawniczym, teksty Sobolewskiej są wtórne. Zawsze przyjemnie jest poczytać o pasjonatach literatury, zagłębić się w czyjeś wspomnienia, związane z książkami i "spotkać" kolejnego mola książkowego - dlatego, mimo wszystko, fajnie mi się czytało Książkę o czytaniu.... Jednak myślę, że eseje Anne Fadiman długo pozostaną moim numerem jeden, jeśli chodzi o osobiste wspomnienia z życia pełnego książek.

Zainteresowanym polecam blog Justyny Sobolewskiej Oczytany.

środa, 3 września 2014

Szlakiem kości...

Elly Griffiths
Szlak kości
Wydawnictwo Literackie, 2011


Czasami nie mogę wybrać książki, którą chciałabym przeczytać. Leży przede mną kilka ciekawych tytułów, a mnie się wydaje, że w tym momencie żaden z nich nie okaże się interesujący. Wyjściem z tej nieprzyjemnej sytuacji jest sięgnięcie po kryminał. Tak, ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że na powieść kryminalną zawsze mam ochotę. Kiedy trafiłam na Szlak kości nie miałam problemu z lekturą. Czytałam Zatrute ciasteczko Alana Bradleya. Jednak na książkę Elly Griffiths trafiłam, będąc u przyjaciół i nie chciałam jej zabierać do domu, więc rozstałam się na chwilę z Flawią de Luce, by rozsmakować się w historii pewnego porwania.

Ruth Galloway jest antropologiem, dlatego zostaje poproszona o zbadanie kości, znalezionych na bagnach. Okazuje się, że kości są bardzo stare, pochodzą z epoki żelaza i są to kości dziecka. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym zostały odkryte, można przypuszczać, że dziecko stałą się ofiarą kultu. Tak się składa, że pani antropolog kilka lat wcześniej prowadziła szczegółowe badania na tych bagnistych terenach i doskonale zna skandynawską mitologię. Dzięki temu Ruth staje się cennym informatorem dla policji i zaczyna owocną współpracę z inspektorem Nelsonem.
Galloway jest specjalistką od przeszłości, zna się na kościach i rytualnych obrzędach. Tymczasem policję interesuje przede wszystkim teraźniejszość, czyli zniknięcie dziewczynki, które może mieć związek z tragedią sprzed dziesięciu lat, a nie z wydarzeniami z epoki żelaza. Niespodziewanie dla samej siebie, Ruth staje się nie tylko obserwatorem wydarzeń, ale również ofiarą potencjalnego zbrodniarza.

To nie jest najlepszy kryminał, jaki czytałam. Griffiths szybko odsłoniła karty i bez trudu mogłam odgadnąć, kto wprowadził chaos do spokojnego miasteczka i co stało się z Lucy, dziewczynką, która kilka lat wcześniej zniknęła w podejrzanych okolicznościach. Wątek kryminalny wypada średnio, a mimo to czytałam Szlak kości z przyjemnością i mam ochotę na więcej (w Polsce ukazały się na razie dwa tomy serii). Polubiłam głównych bohaterów, z którymi spotkam się w kolejnej książce i będę śledziła ich życiowe perypetie. Do Camilli Lackberg też mogłabym się momentami przyczepić, bo nie wszystkie części skandynawskiej sagi są świetne, ale ile się dzieje u bohaterów, których poznajemy bliżej z tomu na tom. Ruth i inspektor Nelson wzbudzili moją sympatię, a zakończenie książki sprawiło, że już nie mogę się doczekać, co będzie dalej...



poniedziałek, 1 września 2014

Kobiety z Arlington Park.

Rachel Cusk
Arlington Park
Wydawnictwo Literackie, 2010


Moje pierwsze spotkanie z prozą Rachel Cusk uważam za bardzo udane. Arlington Park to opowieść o kobietach, mieszkających na przedmieściach Londynu; o matkach, które zalewa gorycz z powodu utraconej wolności; o niespełnieniu i codziennej walce o zachowanie pozorów szczęścia. Jest gorzko. Smutno. Momentami cholernie prawdziwie.

Nawet przez chwilę nie utożsamiłam się z żadną z tych kobiet. Portrety bohaterek są mocno przerysowane, dawka niezadowolenia z życia przekracza normę. Jednak dzięki temu zabiegowi czytelnik nie jest w stanie czytać tej powieści z obojętnym wyrazem twarzy. Nastroje, których doznają bohaterki książki, są odczuciami wszystkich kobiet. Jednak większość żon i matek nie przeżywa ich codziennie, niemal w każdej godzinie dnia; większości z nas nie przesłaniają one radosnych chwil. Nikt nie twierdzi, że życie to pasmo pozytywnych emocji, ale nie jest też tak, że nieustannie torturuje nas codzienność i na każdym kroku zmagamy się z trudnościami i przeszkodami. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, że bohaterki na własne życzenie stały się współczesnymi męczennicami i każdego dnia dokonują swoistego samobiczowania. Życie tych kobiet jest stabilne, nie zmagają się one z problemami finansowymi. Jednak pozór spełnienia i stabilizacji jest kruchy. Z zewnątrz obserwujemy zadbane domowe ognisko, nad którym pieczę sprawuje gospodarna pani domu. Wewnątrz często wieje chłodem i niespełnieniem.
Nie chcę, aby kobiety z Arlington Park zostały uznane za znudzone życiem marionetki, które kłopotów nie mają, więc sobie je wymyślają. Myślę, że każda z nas momentami rozkłada swe życie na czynniki pierwsze i doznaje rozczarowania. I to jest normalne. Fajnie mieć dom, rodzinę, pracę, ale człowiek pragnie czegoś więcej. Zawsze.

Rachel Cusk świetnie pisze o kobietach, których życie wydaje się lekkie i proste, a mimo to przytłacza je szarość dnia codziennego. Kiedyś miały pasje, cieszyły się życiem, lubiły spotkania towarzyskie. Później stały się matkami i jakby umarły - dla siebie, dla partnerów, dla świata.
Mnie się styl pisarki bardzo podoba. Autorka jest doskonałym obserwatorem życia i celnie ubiera w słowa to, co każdy z nas dostrzega, a o czym często nie mówi. Spędziłam przyjemne i ciekawe chwile z powieścią Arlington Park i na pewno będę szukała kolejnych książek Rachel Cusk na bibliotecznych półkach.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...