piątek, 20 grudnia 2013

Tajemnicza biblioteka Bibbi B.

Jostein Gaarder, Klaus Hagerup
Magiczna biblioteka Bibbi Bokken
Wydawnictwo Jacek Santorski i s-ka, 2000


Magiczna biblioteka Bibbi Bokken Gaardera i Hagerupa to, podobnie jak Przyślę Panu list i klucz Marii Pruszkowskiej, książka, którą od dłuższego czasu bardzo chciałam przeczytać. Moje zainteresowanie wynikało nie tylko z faktu, że lubię twórczość norweskiego pisarza. Szukałam tej książki, ponieważ to opowieść o miłości do literatury, o tworzeniu biblioteki marzeń. Powieść, skierowana do młodzieży, zachwyci również starszych czytelników. Magiczna biblioteka... to kolejna pozycja, którą z czystym sumieniem mogę polecić miłośnikom tzw. książek o książkach.

Berit i Nils przesyłają sobie zeszyt, w którym na zmianę zapisują codzienne wydarzenia. Korespondują z wielką przyjemnością i nie podejrzewają, że niedługo ich całkiem zwyczajne listy staną się niezwykle fascynujące. Po tym, jak Berit opisze Nilsowi spotkanie z Bibbi Bokken, tajemniczą bibliotekarką, w życiu dzieciaków rozpocznie się nowy, pełen przygód, rozdział. Czasami będzie niebezpiecznie (łysy mężczyzna w ciemnych okularach wzbudza mieszane uczucia), częściej jednak śledztwo, prowadzone przez dzieci, wprowadzi czytelnika w pasjonujący świat zakurzonych woluminów, inkunabułów i Klasyfikacji Dziesiętnej Deweya.

Powieść Gaardera i Hagerupa to świetna detektywistyczna historia, która przemyca wiele interesujących informacji na temat bibliofilstwa i literatury.

środa, 18 grudnia 2013

W Paryżu dzieci nie grymaszą.

Pamela Druckerman
W Paryżu dzieci nie grymaszą
Wydawnictwo Literackie, 2013



Wielkim atutem tej książki jest to, że świetnie się czyta. Sama się czyta. Autorka ma dystans do siebie, poczucie humoru i lekkie pióro.
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po książkę Druckerman, ale cieszę się, że to zrobiłam. Po pierwsze, W Paryżu dzieci... nie przypomina typowego poradnika. Autorka z autoironią opisuje codzienność Amerykanki w stolicy Francji, wiele uwagi poświęcając wychowywaniu dzieci, a właściwie różnicom między wychowywaniem francuskim i amerykańskim. Na marginesie, w tej kwestii bliżej nam do Amerykanów:)

Pamela jest przede wszystkim mamą, zafascynowaną podejściem Francuzów do dzieci. Jej książka to zapis bardzo ciekawych spostrzeżeń, wynikających z codziennej obserwacji mieszkańców Paryża i ich relacji z dziećmi. Okazuje się, że wspomniane dzieci są jakby lepiej wychowane i, jak sugeruje tytuł książki, nie grymaszą. Co autorka ukryła pod niewiele mówiącym słowem "grymaszenie"? Według Pameli Druckerman najmłodsi przedstawiciele francuskiego społeczeństwa potrafią czekać, od maleńkości smacznie przesypiają noce, nie domagają się przekąsek w ciągu dnia, grzecznie mówią "dzień dobry", nie angażują rodziców w zabawy na placu zabaw...Amerykańscy rodzice biegają za swoim potomstwem po parku, nieustannie podkarmiając według nich niedożywione dzieci (również na polskich placach zabaw ten obrazek jest popularny; dziecko karmione bułką czy bananem w piaskownicy to norma, tłumaczona tym, że w czasie zabawy maluch zje; nawet nie zauważy, co je, ale to nieistotne), podczas spotkań ze znajomymi nie są w stanie wypić kawy, o wyjściu z dzieckiem do restauracji nawet nie marzą i są, oczywiście, wiecznie niewyspani. Tymczasem Francuzki oszałamiają elegancją trzy miesiące po porodzie, mają czas na spotkania towarzyskie, podczas których wypiją w spokoju kawę i nawiążą ciekawą konwersację, jadają obiad w restauracji, nie biegając i nie uciszając brzdąca, zaglądającego innym do talerzy. Na czym polega sekret francuskiego wychowania? 

Książkę czytałam z przymrużeniem oka, ale przyznam szczerze, że niektóre spostrzeżenia autorki wydają się trafne i coś szczególnego w tej francuskiej codzienności z dziećmi jednak jest. 
W Paryżu dzieci nie grymaszą to świetna, odprężająca lektura, która daje do myślenia.

Na koniec wiele mówiące słowa jednej z bohaterek książki:

Związek jest najważniejszy. To jedyna rzecz, jaką w życiu wybierasz. Nie wybierasz sobie dzieci, wybierasz męża. Dlatego powinnaś sobie z nim ułożyć życie i powinno ci zależeć na tym, żeby wszystko poszło dobrze. Chcesz dobrze z nim żyć, szczególnie wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom. Dla mnie to prioritaire. 

Amerykańskiej matce, dla której dziecko jest pępkiem świata i w chwili jego narodzin nikt nie jest ważniejszy od małego członka rodziny, takie słowa nie przeszłyby przez gardło.

sobota, 14 grudnia 2013

Dziennik Mai.

Isabel Allende
Dziennik Mai
Muza, 2013


Szczęście jest mydlane, wyślizguje się z rąk,
 za to problemy mają uchwyt, są chropowate, twarde, można się ich kurczowo trzymać.

Maya Vidal ma dziewiętnaście lat, gdy trafia na wyspę Chiloe. Musi przyzwyczaić się do spokojnej, momentami bezczynnej, codzienności, tak różnej od tej, do której przywykła. Między szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia dziewczyna funkcjonowała na krawędzi, pogrążając się w alkoholowym lub narkotykowym śnie, kradnąc, wyłudzając pieniądze, sprzedając własne ciało. Maya usprawiedliwia swe błędy traumą po śmierci ukochanego dziadka, Popo, który kochał ją zachłannie i rozpieszczał do granic możliwości. Ta ciepła i mocna więź sprawiała, że wnuczka czuła się bezpieczna, rozumiana, potrzebna. Kiedy Popo odszedł, Mai rozpadł się świat. Pogubiła się, choć miała przy sobie babcię Nini, która kochała dziewczynę równie mocno jak dziadek, ale potrafiła spojrzeć na nastolatkę trzeźwym okiem i od czasu do czasu nazwać Maję "pieprzoną dziewuchą".

Maya trafia pod opiekuńcze skrzydła Manuela Ariasa, pisarza zbierającego materiały do napisania książki o magii na Chiloe. Manuel ma siedemdziesiąt dwa lata i przywykł do samotności. Łatwo się domyślić, że nowa lokatorka odmieni jego codzienność. Maya, początkowo negatywnie nastawiona do wyspy i przytłoczona panującym wokół spokojem, zaczyna ciepło myśleć o mieszkańcach Chiloe, co nie znaczy, że zapomina o przeszłości. Dziennik Mai to nie tylko opis pobytu dziewczyny na wyspie, ale przede wszystkim próba zrozumienia złych wyborów, przez które Maya musi się teraz ukrywać.

Wspaniała jest ta historia. Cudownie zanurzyć się w magiczną i pełną wierzeń rzeczywistość, opisywaną przez Isabel Allende. Kto zna twórczość pisarki, ten wie, co mam na myśli. Niezwykłym i malowniczym językiem autorka czaruje czytelnika, zaprasza do siebie. Bardzo lubię powieści Allende.

...życie jest kobiercem tkanym codziennie z różnokolorowych nici,
 jedne są ciężkie i ciemne, inne cienkie i jasne, przydają się wszystkie.

Zdania pisane kursywą to cytaty z książki.

sobota, 7 grudnia 2013

Lisia dolina.

Charlotte Link
Lisia dolina
Sonia Draga, 2013

Lubię Charlotte Link. Najbardziej za Dom sióstr, nieco inny od pozostałych powieści, ale po thrillery psychologiczne niemieckiej pisarki również sięgam z przyjemnością. Tym razem autorka stworzyła skomplikowaną, wielowątkową opowieść, w której zastanawia się nad powszechnym problemem dobra i zła.

Ryan Lee jest drobnym kryminalistą, który przez swą głupotę, wpada w finansowe tarapaty. Nie jest w stanie w krótkim czasie zdobyć wymaganej od niego sumy pieniędzy, więc postanawia porwać kobietę, a później zażądać od jej męża okupu. W swej naiwności przestępca myśli, że zaplanowana na szybko akcja przebiegnie sprawnie i nikomu włos z głowy nie spadnie. Ryan nie przewidział jednego: tego samego dnia, gdy porwał i uwięził kobietę, zostaje aresztowany i nie ma szans na opuszczenie więzienia. Mężczyzna musi podjąć decyzję: albo powie policji o tym, co zrobił i kobieta przeżyje, albo okaże się tchórzem, nie wyjawi swej tajemnicy, a ofiara umrze w odciętej od świata jaskini.

Po trzech latach scenariusz się powtarza. Nieznany sprawca porywa kobietę. Ryan, który po ponad dwóch latach, opuścił więzienne mury, nie jest podejrzanym. Panicznie bał się długiej odsiadki i nie przyznał się do czynu sprzed lat. Nie wie, czy jego ofiara umarła, czy też udało jej się uciec z kryjówki. Zaczyna podejrzewać, że kobieta przeżyła i teraz mści się na swym porywaczu...

Celowo spłycam fabułę Lisiej doliny, która obfituje w wiele ciekawych wątków. Nie sposób jednak opisać pewnych zdarzeń bez zdradzenia szczegółów.
Najnowsza powieść Link to bardzo dobrze skrojona historia, w której autorka stopniowo odkrywa przed czytelnikiem kolejne ciekawe fakty. Ważniejsze są przyczyny, prowadzące człowieka do zbrodni aniżeli jej skutki oraz wybory, których ów człowiek dokonuje. Najistotniejsze i warte refleksji jest w książce sformułowanie: "nieumyślne spowodowanie śmierci" - co naprawdę oznacza ten zbitek słów?
Ryan trafił do więzienia, ponieważ wdał się w bójkę, podczas której jego przeciwnik niefortunnie upadł i doznał poważnych urazów. Gdyby nie ten wypadek, byłaby to bójka jakich wiele. Jednak oceniam Ryana surowo, bo wcześniej dopuszczał się kradzieży, więc ma predyspozycje, by stać się groźnym przestępcą. Patrzę na niego również przez pryzmat porwania i jego decyzji o tym, by nie powiedzieć o miejscu przetrzymywania kobiety, a tym samym skazaniu ofiary na powolną i straszną śmierć. Prawdopodobnie, bo Ryan przez długi czas nie wie, co się stało z Vanessą, ale to wydaje się nieistotne. Ważna jest jego decyzja, jego wybór, świadomy wybór.
Z drugiej strony, niemal pod koniec powieści, Link pokazuje czytelnikowi inne oblicze zbrodni. Jak potraktować ten przypadek? Celowo kluczę, by nie zepsuć nikomu lektury, ale Lisia dolina stała się dla mnie najbardziej interesująca właśnie pod koniec. Wówczas na jaw wyszło wiele ciekawych wątków, które sprawiły, że ożyłam i zachłannie zaczęłam przewracać strony książki.

Lisią dolinę oceniam bardzo dobrze, ale przyznam szczerze, że, mniej więcej w połowie, poczułam lekkie znużenie historią. Przyszło mi na myśl, że autorka zbyt rozwlekle opisuje pewne wątki. Tego typu przemyślenia umykały, gdy Link wprowadzała do swej opowieści nowe fakty, by na powrót ocucić czytelnika.

Opisywanie trudnych relacji międzyludzkich, konfliktów rodzinnych, podejmowanie kwestii społecznych to rys charakterystyczny prozy Link. Niemiecka pisarka nie tworzy przejrzystych i prostych w odbiorze powieści z wątkiem kryminalnym (czy też thrillerów). Konstrukcja jej książek wykracza poza schemat: zbrodnia - poszukiwanie śladów - rozwiązanie zagadki. Pomiędzy tymi trzema składowymi występuje mnóstwo wątków pobocznych, w których bohaterowie zmagają się z wewnętrznymi dylematami i nic nie jest czarno - białe. Link pozostawia czytelnika z pytaniami, nie sugerując odpowiedzi. Nie ocenia swych postaci, jedynie wikła je w coraz bardziej skomplikowane relacje.

czwartek, 5 grudnia 2013

...cudownie zatłoczona samotność czytelnika... (Pennac)

Daniel Pennac
Jak powieść
Muza, 2007

Całkowita bezinteresowność. Tego właśnie oczekiwało od nas nasze dziecko. Prezentu. Daru chwili wyrwanej z szeregu innych chwil. Wbrew wszystkiemu. Dzięki tym nocnym opowieściom dziecko pozbywało się balastu dnia. Luzowaliśmy cumy. Dziecko ulatywało z wiatrem, lekkie jak piórko, a ten wiatr to był nasz głos. W zamian za tę podróż nie wymagaliśmy od niego absolutnie nic, ani grosza, nie spodziewaliśmy się żadnego rewanżu. To nie była nawet nagroda. (Ach, te nagrody... potem trzeba się wykazywać w nieskończoność, że istotnie były zasłużone!). Tutaj wszystko odbywało się w krainie bezinteresowności. Bezinteresowność, która stanowi jedyną walutę sztuki.


Esej francuskiego pisarza to nie tylko pochwała czytania. To przede wszystkim próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie nie czytają, dlaczego nastolatkowie tak niechętnie biorą do rąk książki? Bez zastanowienia my, dorośli, zrzucamy winę na telewizor, komputer (jako bardziej atrakcyjne umilacze czasu) na nudne szkolne lektury, które skutecznie zniechęcają młodych ludzi do literatury. Pennaca jednak takie tłumaczenie nie zadowala. Cóż się zdarzyło pomiędzy intymnością lektury lat dziecięcych a zawziętą alienacją nastolatka, którego czytanie męczy? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie i właściwie nie uzyskujemy jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że takowa nie istnieje.

Dlaczego przestajemy czytać dziecku w momencie, gdy młody człowiek nabywa umiejętność samodzielnego czytania? Dlaczego pozbawiamy się tej chwili intymności, kiedy wszystko jest możliwe, a my jesteśmy razem, odprężeni, bliscy sobie, złaknieni opowieści? Dlaczego przestajemy odkrywać z dzieckiem paradoksalną właściwość lektury, która polega na tym, że odrywa nas od świata, by nadać mu sens?
Nie tylko Pennac zwraca uwagę na to, jak ważne jest czytanie dziecku bez względu na to, ile ma lat. Pisała o tym Irena Koźmińska, założycielka Fundacji ABCXXI - Cała Polska Czyta Dzieciom, w swojej książce Wychowanie przez czytanie. To nic, że dziecko czyta samo; niech czyta, niech odkrywa magiczny i wartościowy świat literatury, niech kształtuje swój czytelniczy gust. Jednak każdy, sześciolatek, piętnastolatek i osiemdziesięciolatek, lubi słuchać opowieści, które wzbogacają codzienność, odprężają...

Czytanie nie podlega systemowi czasu społecznego, ono jest, podobnie jak miłość, sposobem bycia.

(Zdania, pisane kursywą, są cytatami z książki Daniela Pennaca)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Sri Lanka, czyli Wyspa Motyli.

Corina Bomann
Wyspa Motyli
Otwarte, 2013


Dwa plany czasowe, czyli rok 2008 i rok 1887, czyli to, co lubię. Młodej kobiecie, Dianie Wagenbach, mieszkającej na codzień w Berlinie prawniczce, w jednej chwili rozpada się życie małżeńskie. Chwilę później dowiaduje się, że jej ciotka Emmely przebywa w szpitalu, ponieważ miała wylew. Diana nie zastanawia się długo nad wylotem do Anglii, do Tremayne House, by spotkać się, być może ostatni raz, z ukochaną ciocią. Emmely Woodhouse odegrała wielką rolę w życiu matki Diany - Johanny, którą w 1945 roku urodziła Beatrice (nie udało jej się przeżyć porodu). Skomplikowane? Jedynie na początku.
Łatwo przewidzieć, że ciocia Emmely umiera. Wcześniej jednak wspomina Dianie o rodzinnej tajemnicy, o klątwie, która ciąży nad ich rodziną i prosi młodą kobietę o to, by rozwikłała zagadkę i zdjęła z familii przekleństwo.

W tym miejscu zaczyna się ciekawa opowieść, która przenosi czytelnika na Sri Lankę - wyspę o kształcie skrzydła motyla. To tutaj w 1887 roku zamieszkał Henry Tremayne z żoną i córkami: Grace i Victorią. Henry został niejako zmuszony, po tragicznej śmierci swego brata, zająć się plantacją herbaty - Vannattuppucci (po tamilsku słowo to oznacza, oczywiście, motyla:)).
Diana trafia na Sri Lankę z powodu znalezionego w angielskim domu palmowego liścia. Tajna skrytka w regale z książkami, prócz wspomnianego liścia, kryła również inne skarby. Wszystko wskazuje na to, że liść nie jest zwykłym liściem, ale może zawierać ważny przekaz, ponieważ pochodzi z Biblioteki Liści Palmowych. Taka biblioteka znajduje się na wyspie, chroniona przez Nadireaderów i to oni jedynie potrafią odczytać zapisane na liściu informacje.

Tyle, jeśli chodzi o fabułę. Nie jest moim celem napisanie streszczenia powieści, ale wyrażenie opinii na temat przeczytanej, mimo wszystko z przyjemnością, książki. Najlepiej czułam się, gdy autorka przenosiła mnie w przeszłość, opisując losy dorastających panienek. Interesowałam się wyborami Grace, polubiłam tę odważną indywidualistkę, która postępowała wbrew konwenansom.
Strony, które przenosiły mnie do czasów dzisiejszych to już zupełnie inne doznania. Śmieszyła mnie Diana, której nie zdołałam polubić. Śmieszyło mnie rodzące się między Dianą i Jonathanem uczucie. Banalność, przewidywalność każdego kolejnego kroku bohaterów, ich nadmuchane wzruszenia i mało przekonywujące wyznania napełniały mnie tylko niesmakiem. Niecierpliwie czekałam na rozdziały opatrzone tytułem Vannattuppucci, 1887.

Wyspa Motyli w połowie jest książką tajemniczą, intrygującą i ciekawą, a w połowie zupełnie przeciętnym, mało interesującym czytadłem. Myślałam, że zachwycę się tą powieścią tak, jak zachwycam się powieściami Kate Morton. Przeszłość, która wpływa na teraźniejszość, tajemnica, która ciąży na rodzinie - mogłam mieć nadzieję na wspaniałą lekturę. Nie napiszę, że książka Bomann to niewarta przeczytania pozycja, ale szkoda, że tak spłycona została relacja Diana - Jonathan. W trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że autorka nie miała pomysłu na ciekawe rozwinięcie wątku teraźniejszego. Trzeba jednak pisarce przyznać, że opowieść z 1887 roku jest dopracowana. Moim zdaniem ta część powieści Coriny Bomann z powodzeniem "poradziłaby" sobie jako osobna historia.

sobota, 30 listopada 2013

Przyślę Panu list i klucz, czyli cytat z "Wesela".

Maria Pruszkowska
Przyślę Panu list i klucz
Wydawnictwo Morskie, 1962


Wiele lat bezskutecznie szukałam tej książki. Okazało się, że od dawna "przebywała" w magazynie pewnej biblioteki, o której, w swych poszukiwaniach, zapomniałam. Dostępna od zaraz. Zaraz więc przyniesiona została do domu.
Rozlatujący się egzemplarz powieści Marii Pruszkowskiej otworzyłam wieczorem, gdy cały dom już spał. Moje oczekiwania były ogromne. Po tylu latach, nareszcie, trzymam w dłoni TĘ książkę. Będę ją czytała, poznawała i, jak wielu innych moli książkowych, zachwycała się atmosferą zaczytanego domu, w którym dorastają dwie dziewczynki. Bałam się, a jakże! Mogło się okazać, że książka jest całkiem przeciętna, banalna, że mnie nie zauroczy i okaże się, że niepotrzebnie przez tyle lat czekałam na spotkanie z powieścią. Jednak, na szczęście, początek historii zapowiadał to, czego oczekiwałam...

Istotą życia ojca były książki. Ojciec czytał ciągle. Czytał przy jedzeniu, czytał w pociągu i w tramwaju, i na przystanku. Czytał po południu w fotelu, wieczorem w łóżku (s.5)

Narratorką w powieści jest Zofia. Ona i jej siostra, Alina, uważają ojca za człowieka nadzwyczajnego. Ku rozpaczy swej matki obie dziewczynki kochają książki tak jak ojciec, traktując wszelkie inne zajęcia i obowiązki (np. szkołę) jako mało istotne sprawy, które należy "zaliczyć", by oddać się swemu zamiłowaniu. Alina powtarza klasę, Zosia "odwala" maturę. W konsekwencji dom przypomina czytelnię, a matka wobec takiego stanu rzeczy, poddaje się.

Po wielu latach walk z książkami i o książki sprawdziło się jednak na naszej Matce przysłowie: "Kto z kim przestaje, takim się staje" (s.14)

Powieść Pruszkowskiej nie jest wybitnym dziełem literackim. To całkiem zwyczajna historia, która opisuje codzienne życiowe zmagania dorastających dziewcząt. To, co odróżnia ją od innych tego typu opowieści, to nieprzeciętny dom, w którym królują Dickens, Żeromski, Curwood, Słowacki, London, a siedmioletnie dziecko czyta Pana Wołodyjowskiego. Istotna jest tu również rola narratora, a właściwie narratorki. Zosia to inteligentna, spostrzegawcza dziewczyna, która ma ogromny dystans do własnej osoby i nie sposób jej nie polubić. Podobnie jak nie sposób nie uśmiechnąć się, słuchając ojca, który nigdy swym dzieciom nie zabraniał lektury, a przede wszystkim nie brał pod uwagę tego, czy dana książka to odpowiedni wybór dla jego nastoletniej córki. Jego oryginalne podejście skutkowało częstymi wizytami w szkole, ponieważ np. trzynastoletnia Zofia poleciła swej koleżance Dzieje grzechu Żeromskiego; matka owej koleżanki natychmiast poskarżyła się dyrektorowi; z Zosi przy tej okazji wyszła zgnilizna moralna, a ojciec "załatwił" sprawę, wykorzystując swój wdzięk i poszedł z córką na wagary.

Książka jest urocza. Momentami bawi. Bohaterowie przerzucają się cytatami z ulubionych książek, a dorastające dziewczęta często, zamiast żyć własnym życiem, odtwarzają scenki z udziałem swych ukochanych bohaterów literackich.
Przyślę Panu list i klucz to wspaniała książka o książkach, o życiu z książkami, o zatraceniu się w lekturze tak wielkim, że przez trzy dni zapomina się o jedzeniu (Zosia podczas czytania Przeminęło z wiatrem Mitchell) albo rozpacza nad losem Stefci Rudeckiej (Trędowata Mniszkówny, wielokrotnie czytana przez młodszą córkę).

czwartek, 28 listopada 2013

młodość. piękna i przeklęta.

Stephen Chbosky
Charlie
Remi, 2012


Cieszę się, że najpierw spotkałam Charliego na ekranie, a później poznałam jego literacki pierwowzór. Dzięki temu, czytając powieść Chbosky'ego, przywoływałam w pamięci konkretne kadry. Myślę, że nie doceniłabym tej książki, napisanej w formie listów do przyjaciela. Jako dorosły czytelnik "czepiałabym się" niepotrzebnie, a nie powinnam, bo to świetna historia, opisująca nastroje, uczucia i problemy wrażliwego, mądrego nastolatka. Zagubionego, pełnego wątpliwości, zakompleksionego, ale przede wszystkim oddanego w przyjaźni i wiernego w miłości.

Charlie wydaje się outsiderem, ale rozpaczliwie potrzebuje przyjaciół. Odnajduje ich w nowej szkole. Sam, Patrick, Mary Elisabeth są uczniami ostatniej klasy liceum, Charlie dopiero rozpoczyna naukę w tym miejscu. Mimo, iż nie są rówieśnikami, szczerze się lubią i spędzają wspólnie coraz więcej czasu. Nie da się ukryć, że starsi koledzy stają się dla Charliego autorytetami, inicjatorami pewnych zachowań. Dla nastolatka wszystko jest nowe, świeże, ciekawe. Chłopak chce poczuć życie, doświadczać nowego. Ma szczęście, bo razem z przyjaciółmi tworzą świetną paczkę.

Przy okazji pisania o filmie wspominałam, że bohaterowie Charliego to mądrzy, myślący i spragnieni życia młodzi ludzi, z którymi w pełni się utożsamiam, choć nastolatką dawno nie jestem. Byłam i całkiem nieźle te czasy pamiętam. I, po przeczytaniu książki, nadal uważam, że ci fajni ludzie sprawiają, że powieść jest tak dobra, nietuzinkowa i prawdziwa. Cholernie prawdziwa. Pamiętać należy jedynie o tym, że zapisane w listach słowa to zbiór myśli piętnastolatka, więc warto przypomnieć sobie własne naście lat, by w pełni tę książkę docenić.

poniedziałek, 25 listopada 2013

To, co zostało.

Jodi Picoult
To, co zostało
Prószyński i S-ka, 2013


To, co zostało to moje siódme spotkanie z Jodi Picoult. Muszę przyznać, że najbardziej udane.

Wspominałam wcześniej, że bestsellery pisarki mnie nie zachwycają. Szybko i przyjemnie się je czyta, ale nic więcej. Jedynie powieść W naszym domu wywołała refleksję i została ze mną na dłużej. Fabuły pozostałych książek "wyparowały". Najnowszą historię, stworzoną przez Picoult, uważam za najciekawszą i najdojrzalszą w jej dorobku literackim. To pierwsza z powieści amerykańskiej autorki, która naprawdę mnie poruszyła i wywołała wiele skrajnych emocji.

Sage Singer miała dziewiętnaście lat, gdy straciła ojca. Trzy lata później jej matka zginęła w wypadku samochodowym. Sage obwinia się za śmierć rodzicielki, ponieważ to ona była kierowcą i przeżyła, choć doznała obrażeń, w wyniku których zmieniła się jej twarz.
Josef Weber to mężczyzna po dziewięćdziesiątce, który przez wiele lat pracował jako nauczyciel, a dziś jest szanowanym i powszechnie lubianym staruszkiem.
Tych dwoje poznaje się podczas spotkania grupy wsparcia "Pomocne Dłonie", przeznaczonego dla ludzi, którzy wciąż czują ból po stracie bliskiej osoby. Sage nie może pogodzić się ze śmiercią matki, Josefowi umarła żona. Szybko jednak czytelnik przekonuje się, że mężczyzna nie tylko z tego względu zbliżył się do Sage.

Fabuła To, co zostało toczy się dwutorowo. Czytelnik obserwuje życie Sage - piekarza, która pracuje tylko
nocą i stroni od ludzi. Jej codzienność zmienia się, gdy poznaje Josefa, a później, pod wpływem pewnej prośby, w jej życie wkracza Leo Stein. Równocześnie akcja powieści przenosi czytelnika do okrutnych czasów II wojny światowej i tu główną bohaterką staje się Minka, babcia Sage, żydowska dziewczynka, która pragnie zostać pisarką. Jednak wojna krzyżuje jej plany. W łódzkim gettcie, a później w obozie koncentracyjnym młoda kobieta pragnie jedynie przetrwać, choć to, czego doświadcza i czego jest świadkiem sprawia, że momentami wolałaby nie widzieć bestialskiego oblicza świata.

Rozdziały, które opisują losy Minki Singer, są najbardziej poruszające, momentami drastyczne, pełne okrucieństwa. Widać, że Picoult wiele czasu poświęciła na stworzenie wiarygodnej, pozbawionej nadmiernej tkliwości, historii, która do żywego dotyka czytelnika. Wstrząsające są koleje losu Minki, niezłomność i siła Żydówki onieśmiela.

Celowo nie zdradzam szczegółów fabuły, by tym, którzy powieści nie czytali, nie psuć przyjemności (choć, biorąc pod uwagę temat książki, słowo "przyjemność" wydaje się nie na miejscu) z odkrywania kolejnych zdarzeń. Polecam. Szczerze polecam. To, co zostało to dopracowana i ważna historia, którą warto poznać.

czwartek, 21 listopada 2013

Trudność życia.

Susanna Tamaro
Idź za głosem serca
Bela Med, 2005

Ta niewielkich rozmiarów książka kryje w sobie wiele mądrości. Jej narratorka, osiemdziesięcioletnia Olga, pisze listy do wnuczki. Kobiety łączy trudna, pełna żalu więź. Olga stara się opowiedzieć młodej studentce swe życie i przedstawić historię swej córki, która osierociła dziecko. Najpierw jednak czytelnik poznaje historię młodości samej Olgi, która wspomina relacje z własną matką, czasy narzeczeństwa i niezbyt udanego małżeństwa, a także romansu. U kresu życia staruszka wyjawia rodzinne tajemnice, otwierając przed wnuczką zakamarki własnej duszy. Jej wyznania są szczere i płyną prosto z serca, jakby autorka listów chciała pozbyć się ciążącej od wielu lat tajemnicy. Olga pisze o tym, czego żałuje, o swych pragnieniach i lękach, podsumowując w ten sposób pełne zawirowań życie.

Powieść, choć refleksyjna i poetycka, nie jest smutna. Urzeka prostotą i mądrością, płynącą z doświadczeń najstarszej kobiety w rodzinie. Olga nie próbuje uczyć wnuczkę życia, wiedząc, że człowiek sam musi poznać, dotknąć, sparzyć się, by zrozumieć. Pragnie, by młoda kobieta kierowała się w swych wyborach sercem, by nie bała się próbować, ryzykować, kochać. Człowiek, który od czasu do czasu nie wejrzy w głąb siebie, nie będzie ani szczęśliwy, ani spełniony.
Życie jest pełne samotności, cierpienia, nieudanych wyborów. Życie jest piękne, ciekawe, ekscytujące. Wyprowadza na manowce, by zmusić do myślenia. Oferuje wiele, ale my również nie możemy biernie przyglądać się przepływającym godzinom.
Susanna Tamaro, między wierszami, krytykuje psychoanalizę, pokazując jak toksycznie może wpłynąć na człowieka nadmierne zainteresowanie własną osobą. Źródłem naszego cierpienia są nie tylko inni ludzie.

Idź za głosem serca to pozbawiona dialogów opowieść, która wciąga od pierwszej strony. Olga w prosty, spokojny, nieco refleksyjny sposób pochyla się nad przeszłością, która ją ukształtowała. Pisanie listów do wnuczki to pretekst do tego, by zmierzyć się z wyborami, których dokonywała.

wtorek, 19 listopada 2013

Rodzina to jest siła.

Kathryn Littlewood
Magiczna cukiernia
Literacki Egmont, 2013


Kolejna książka dla dzieci, która mnie zauroczyła. Tym bardziej cieszy fakt, że to dopiero początek sagi, a drugi tom perypetii pewnej rodziny cukierników można już znaleźć na półkach w księgarni. Szczypta magii, bo taki podtytuł nosi kontynuacja Magicznej cukierni, kusi bardzo nawet dorosłą czytelniczkę.

Powieść Kathryn Littlewood bawi, uczy, zaskakuje. Rzeknie ktoś, że to standard w dobrej (podkreślam: DOBREJ) literaturze dla dzieci i młodzieży. Niby tak, ale opowieść amerykańskiej pisarki wyróżnia aromat pieczonych muffinek, cytrynowego ciasta, który unosi się nad każdą stronicą książki. Czytaliście Cukiernię pod Pierożkiem z Wiśniami Clare Compton? Podobała Wam się ta powieść? Jeśli tak, to przygody Szczęsnych też przypadną Wam do gustu. Są, oczywiście różnice, ponieważ książki Compton nie nazwałabym przygodową. Poza tym autorka Cukierni pod Pierożkiem... przenosi czytelnika w nieco inne niż obecne czasy, do "grzecznego" Londynu, natomiast Magiczna cukiernia opisuje dzisiejsze realia. Jednak obie książki pachną i nie radzę konsumować ich bez czegoś słodkiego pod ręką.

Dlaczego cukiernia Szczęsnych jest magiczna? Czym jest Almanach wiedzy kulinarnej Szczęsnych? Czy czwórka dzieci o cudnych imionach (Tymianek, Rozmarynka, Kminek i Pietrusia) poradzi sobie z prowadzeniem cukierni? Kim okaże się niespodziewany gość, który zaoferuje swą pomoc?

Rozmarynka zna sekret rodziców. Wie, że w ich wypiekach kryć się może jeden z czarodziejskich składników (np. kawałek nieba, oddech śpiącego karła), dzięki któremu w życie zwykłych ludzi wkrada się magia. Dziewczynka nie wie jednak, czym są czarodziejskie składniki, nie zna ich pochodzenia. Jest bardzo ciekawa przepisów, zawartych w magicznej księdze. Cieszy ją niespodziewany wyjazd rodziców, dzięki któremu Rozmarynka będzie miała szansę pokazać, jakim jest cukiernikiem. Czeka ją wiele, momentami zabawnych, innym razem mało śmiesznych, przygód.
Prowadzenie cukierni okaże się dla rodzeństwa testem odpowiedzialności i umiejętności współdziałania w sytuacjach krytycznych. Tymianek, Rozmarynka, Kminek i Pietrusia (uwielbiam te imiona!), jak to rodzeństwo, kochają się i kłócą, ale trzymają się razem, wspierają. Na razie nie radzą sobie z czarowaniem, ale dzięki temu opowieść Littlewood obfituje w niespodziewane, zabawne zdarzenia, które wprowadzają chaos do spokojnego miasteczka. Rozmarynka i Tymianek najpierw broją, a później starają się odwrócić skutki swych działań, bo okazuje się, że jednak nikomu nie przynosi pożytku fakt, że wszyscy mieszkańcy stają się nagle niezwykle prawdomówni.

Bardzo fajna książka. Jak widać, nie tylko dla dzieci:)

niedziela, 17 listopada 2013

Filmy #10

Dawno nie pisałam o filmach, a widziałam ich sporo. Na początek obrazy, które okazały się słabe - jedne bardziej, drugie mniej, ale w ogólnym rozrachunku nie mam ochoty o nich pisać, szkoda czasu i energii. Przywołam tylko tytuły.

  
www.filmweb.pl  




Po pięciu z tych filmów nie spodziewałam się wiele, ale największym rozczarowaniem okazał się francuski film Po prostu razem (reż. Claude Berri, 2007, 6/10). Uwielbiam książkę Anny Gavaldy, film mnie zwyczajnie nudził.

Na szczęście, więcej było ciekawych obrazów, dobrych i bardzo dobrych, a jeden okazał się świetny, zaskakująco świetny (podejrzewałam, że spełni moje oczekiwania, ale nie wiedziałam, jak mnie wchłonie).

www.filmweb.pl 

Połączenie (reż. Brad Anderson, 2013, 8/10) i Lot (reż. Robert Zemeckis, 2012, 7/10) polecam na seans dla dwojga, jeśli wasze gusta filmowe słabo się pokrywają i ciężko wybrać film, który ma szansę spodobać się i jednej, i drugiej stronie. To nie jest kino "gadane", za którym w naszym domu nie przepada P., nie jest to również kino sensacyjne, za którym z kolei ja nie przepadam, ale "coś" się dzieje i historia jest konkretna, więc złoty środek zostaje znaleziony. Połączenie uważam za film zdecydowanie lepszy niż Lot, ale oba obejrzałam z przyjemnością, przy czym tylko ten pierwszy trzyma w napięciu.

O Chłopcu w pasiastej piżamie (reż. Mark Herman, 2008, 8/10) wszyscy już zapewne słyszeli, większość oglądała. Jeśli o mnie chodzi, to film długo "leżał" na dysku, wciąż i wciąż odkładany na później i w końcu obejrzałam go w telewizji. Omijam szerokim łukiem obrazy, poruszające temat wojny, obozów koncentracyjnych (podobnie wszelkie terroryzmy, torturowanie zakładników, itp.). Film Hermana to smutna, pełna ukrytego okrucieństwa opowieść o przyjaźni dwóch chłopców - jeden z nich jest synem niemieckiego oficera, drugi jest Żydem, przebywającym w obozie. Dorosły widz, zaznajomiony z tematem wojny, wyczyta wiele między wierszami i momentami będzie się dziwił naiwności innych dorosłych, których widzi na ekranie (m.in. matki niemieckiego chłopca). Chłopiec w pasiastej piżamie to inne spojrzenie na Holocaust, na obozy zagłady, na czas smutny i niesprawiedliwy. To film, nad którym nie sposób się nie pochylić.

Now is Good (reż. Ol Parker, 2012, 8/10) jest ekranizacją powieści Zanim umrę Jenny Downham. Opowiada o umierającej na białaczkę nastolatce, która spisuje listę rzeczy, których chciałaby doświadczyć przed śmiercią. W roli Tessy świetna Dakota Fanning - eteryczna i zjawiskowa. Fabuła filmu wydaje się oklepana i przerabiana wielokrotnie we wcześniejszych produkcjach o tej tematyce. Jednak, w moim odczuciu, Now is Good wnosi do kina coś nowego, świeżego, przykuwa wzrok interesującą realizacją. Jest smutno, bohaterka nie próbuje na siłę zapomnieć o swej chorobie, nie sili się na wesołość. Początkowo wydaje jej się, że wystarczy wpaść w wir imprezowania, jednonocnych przygód i wcielania w czyn głupich pomysłów, by czerpać radość z życia, które jej pozostało. Szybko jednak przekonuje się, że w życiu chodzi o coś więcej i warto o to więcej walczyć, by zachować szacunek dla siebie i doświadczyć czegoś istotnego. To film o mądrej dziewczynie, o mądrym chłopaku, a nade wszystko o pięknej nastoletniej miłości.

Musimy porozmawiać o Kevinie (reż. Lynne Ramsay, 2011, 7/10) przytłacza, wprowadzając widza w mroczne zakamarki ludzkiej psychiki. Film niepokoi i trochę czasu zajmuje człowiekowi powrót do rzeczywistości po seansie. Tilda Swinton, odgrywająca rolę matki, przeraża, nie da się lubić. Ezra Miller, tytułowy Kevin, podobnie, choć nie umiałam całkowicie tego chorego psychicznie chłopaka znielubić (wcześniej oglądałam Charliego i w Millerze cały czas widziałam świetnego Patricka). Film niewiarygodnie mocny, neurotyczny, pełen znaków zapytania. Trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty i pozostawia widza wystraszonego istnieniem, zaniepokojonego, rozchwianego.

Kobieta z piątej dzielnicy (reż. Paweł Pawlikowski, 2011, 7/10) ma klimat. Po prostu. Lubię takie filmy, odnajduję w nich siebie. Ethan Hawke jako nie do końca spełniony pisarz magnetyzuje. Mam do Hawke'a słabość od dawna, od filmu Orbitowanie bez cukru, który to, swego czasu, był dla mnie filmem kultowym. Lubię Ethana za trylogię Linklatera, za Wielkie nadzieje. Od teraz lubię go również za rolę Toma Ricksa w interesującym i tajemniczym obrazie Kobieta z piątej dzielnicy. To film pełen niedopowiedzeń, rozczarowań i niespełnień. Jedyne, co mnie w nim drażniło, to osoba Joanny Kulig (wcześniej widzianej w Sponsoringu) - nie lubię jej na ekranie, podobnie jak Anny Paquin.

Mary i Marta (reż. Phillip Noyce, 2013, 8/10) to film, który zagrał na moich uczuciach i dlatego tak dobrze mi się tę historię oglądało. Fabuła jest prosta i przewidywalna. Temat trudny, ale przedstawiony lekko. Uczucie dominujące to smutek po stracie dziecka, ale widz tego smutku nie odczuwa. Wszystko wskazywałoby na to, że nisko ocenię film, ale nieoczekiwanie dla mnie samej Mary i Marta uważam za obraz interesujący i dobrze zrobiony.

Większym zaskoczeniem okazała się jednak ekranizacja jednego opowiadania Doris Lessing ze zbioru Dwie kobiety, czyli film Idealne matki (reż. Anne Fontaine, 2013, 9/10). Na film spadło wiele negatywnych opinii, zarzucających obrazowi miałkość, melodramatyczność, za mało pikanterii, za dużo bylejakości. Nie jestem krytykiem filmowym. Moja ocena bazuje na odczuwanych podczas seansu emocjach, na zachwycie przepływającymi przed oczami widza kadrami, na świetnej grze aktorskiej. Mnie film oczarował. Zostałam przez tę historię wchłonięta. Dawno nie byłam tak zawiedziona faktem, że film się skończył, choć trwał prawie dwie godziny.

piątek, 15 listopada 2013

"Nie daj mi, Boże (...) skosztować tak zwanej życiowej mądrości..." (Agnieszka Osiecka)

Agnieszka Osiecka
Dzienniki 1945 - 1950
Prószyński i S-ka, 2013


Większa część pierwszego tomu Dzienników Osieckiej to zapiski z 1950 roku. Autorka miała wówczas błogosławione i przeklęte, smarkate i rozwijające się czternaście lat. Momentami dziecinne, innym razem nad wiek dojrzałe zapiski Agnieszki pokazują kształtowanie się ciekawej, niebanalnej osobowości. Młodziutka Osiecka, aktywna życiowo i towarzysko, szuka własnej drogi, próbując zrozumieć samą siebie. Jest rzeczowa, ale i kokieteryjna, a jej styl, jak pisze we wstępie Andrzej Zieniewicz, charakteryzuje uwodzicielska precyzja i porywająca dokładność.

Dziennik to forma autobiografii. Osiecka pisała szczerze, intymnie, impulsywnie. Już w wieku lat nastu nie była szara, ale błyskotliwa, pełna pasji i ciekawa świata. Jej dziennik to pochwała życia.

Jak najmocniej, najpełniej, najdłużej żyć pełnią życia. Czuć, że się żyje. Znaleźć nie jeden - tysiące celów w życiu. Odszukać siebie i swoją duszę. Znać i kochać świat, życie i innych ludzi. Cały czas pamiętać, że żyje się tylko raz i to bardzo krótko (s.322).

Ta ogromna afirmacja życia, zachłanność na nowe doświadczenia, niezwykła komunikatywność Osieckiej sprawiała, że autorka nigdy się nie nudziła. Dni wypełniały jej pływanie, nauka języków obcych, czytanie, a nade wszystko spotkania z rówieśnikami. Czternastoletnia Agnieszka była atrakcyjną i mądrą dziewczyną, miała powodzenie u chłopców (pamiętnik zapełniają opisy skomplikowanych relacji damsko - męskich). W tych wczesnych zapisach mamy przedsmak późniejszych problemów z mężczyznami, których pisarka doświadczała przez całe życie.

Dzienniki opowiadają o wielkim szacunku autorki do matki, o trudnych relacjach Agnieszki z ojcem - artystą, o niełatwym małżeństwie rodziców. Są zapisem pierwszej nastoletniej miłości Osieckiej do Jerzego Rajskiego. Po przeczytaniu dwustu stron Dziennika czytelnik dostrzega delikatną, ale znaczącą zmianę w opisie codzienności - diarystka staje się bardziej dojrzałym obserwatorem i komentatorem życia swej rodziny i swych kolegów. Agnieszka jest lubiana, co nie znaczy, że jej stosunki z rówieśnikami są łatwe. Autorka podkreśla zresztą, że nie chciałaby być lubianą przez wszystkich, bo wtedy stałaby się pusta i żadna, a przed bylejakością ucieka. Młoda Osiecka wciąż się doskonali, wiele od siebie wymaga, dużo czyta, a i tak ostatnie zdania pierwszego tomu Dziennika brzmią:
Muszę zacząć czytać, i to czytać porządnie wartościowe, dobre i potrzebne mi książki.
Na "początek" - Balzak i "Propedeutyka filozofii".

Mnie pierwszy tom nie zachwycił, ale zainteresował i rozbudził apetyt na więcej. Wczesne dzienniki to przedsmak tego, co otrzymamy w przyszłości. Nie wątpię w to, że każdy kolejny tom będzie ciekawszy i już nie mogę się doczekać spotkania z Osiecką - studentką.

Chcę prowadzić barwne, ciekawe życie, chcę przeżyć przez jedno życie tyle, ile przeżyło 100 innych ciekawych ludzi, nie chcę absorbować sobą świata, choć nie mam nic przeciwko odrobinie sławy, chcę żeby świat mnie absorbował. Chcę podróżować, patrzeć i widzieć, poznawać myśli i uczucia ludzkie i ich historie, poznawać nowych ludzi, nowe kraje (...) rodzaje szczęść, rodzaje fanatyzmów i rozgoryczeń (...) żyć!!! (s.392)

Tak pisała czternastoletnia Agnieszka Osiecka. Niezwykłe, jak spełniły się jej pragnienia...

wtorek, 12 listopada 2013

Kolejny biały zeszyt.

Sonia Raduńska
Kartki z białego zeszytu
W.A.B, 2008


Z pisaniem Sonii Raduńskiej jest tak, że albo się jej słowa smakuje, albo wypluwa. Był taki czas, że lekturę nowego numeru Zwierciadła zaczynałam od przeczytania felietonu Sonii, czekałam na słowa, które z siebie wylewała, często doznając uczucia, że to moje myśli, moje odczucia, że ja i autorka doskonale się rozumiemy...
Kilka lat temu przeczytałam Białe zeszyty - egzemplarz biblioteczny, czysty, pozbawiony moich zapisków. Później tę książkę zdobyłam i do tej pory nie wróciłam do lektury, więc moje Białe zeszyty też dziewicze. Jednak Kartki z białego zeszytu kupiłam i nie omieszkałam naznaczyć tekstu własnym istnieniem.

Kartki... uważam za słabsze od Białych zeszytów, a może to ja jestem starsza i inaczej patrzę na świat. Nadal czuję, że autorka to moja bratnia dusza, ale pewne drogi prowadzą nas w różne strony.
Sonia to kobieta myśląca, nadwrażliwa, uzbrojona w tęsknoty, których nie potrafi nazwać. Pisze z potrzeby serca, ale również po to, by trenować mózg. Nie chce poddać się rozleniwieniu, choć lubi być sama i nigdy się ze sobą nie nudzi. Wymaga od siebie i od innych. Dużo czyta, celebruje codzienność. Życiowa mądrość (i doświadczenia różnorakie) nauczyły tę dojrzałą kobietę tego, że nie na wszystko jest czas w jednym życiu. Z czegoś trzeba zrezygnować. Autorka zapisków powtarza za Marianne Williamson (Wartość kobiety): Nasze dusze nie poddają się wpływowi czasu; pozostają niezmienione, gdy mamy lat pięć, dwadzieścia, sześćdziesiąt czy sto. Na kartach tej książki Raduńska udowadnia, że tak jest. To młoda, wciąż młoda, kobieta, nadal idealistka, która pyta, wątpi, błądzi. Przywołuje tytuły książek, które również cenię i takie, które są najważniejszymi lekturami mojego życia: Lapidarium Kapuścińskiego, O sztuce Winterson. Jej zapiski, dotyczące przeczytanych książek to nie recenzje (momentami żałuję), ale krótkie i trafne odczucia, towarzyszące lekturze.

Rzadko w obecnym życiu doświadczam przyjemności przeczytania całej książki w ciągu półtora dnia. Bez rozpraszania się na inne treści, imiona, klimaty. Bez rozwadniania kontaktu. Amos Oz "To samo morze". Proza poetycka. Zredukowana liczba słów. Smak poezji. Bliskość z ludźmi, o których czytam.

Tak pisze Sonia. Takie są Kartki.... Mnie bliskie bardzo.

Zdaję sobie sprawę, że Kartki... mogą się podobać ludziom nieco rozchwianym, którzy nie ścigają się z czasem i mają nadwrażliwą tkankę życia. Wierzę jednocześnie, że człowiek zaplątany w nadmierny realizm, też odnajdzie w tych zapiskach fragment siebie, na chwilę się zatrzyma i zamyśli nad życiem.

czwartek, 7 listopada 2013

Niebanalne święta na Kociej.

Agnieszka Tyszka
Zosia z ulicy Kociej. Na zimę
Nasza Księgarnia, 2013


To już czwarta powieść, której narratorką jest Zosia, a ja wciąż nie mam dość opowieści o fajnych ludziach, przebywających w otoczeniu tytułowej bohaterki. Zosia - wspaniały obserwator i spostrzegawczy młody człowiek - w zabawny sposób opisuje niecodzienną codzienność domu w Łomiankach. Mieszkają tu otwarci, pełni pomysłów i sympatyczni ludzie. Są gościnni, rodzinni i ciepli, a przy tym podchodzą do życia z dystansem, choć w tej części mamę Alinę przerastają nieco przygotowania do świąt, które mają się odbyć na Kociej. Jednak wszelkie kryzysy zostaną zażegnane i do wigilijnego stołu rodzina zasiądzie, choć nie do końca tradycji stanie się zadość...

Agnieszka Tyszka napisała opowieść świąteczną, ale udało jej się pozostać oryginalną. Powieść ma ciepły klimat, śnieżny krajobraz, pachnie piernikiem, ale wzbogacona została mnóstwem zabawnych, momentami dziwacznych zdarzeń z udziałem ludzi, kotów, a nawet choinki (najbrzydszej, bo przecież, według Mani, takowej nikt nie kupi). Przygotowania do świąt to wspólne spędzanie czasu, rozmowy, śmiech, twórcze prace (tu wkracza niezawodna Malina). Święta mają się kojarzyć z przyjemnością, więc wielkie NIE rodzinka mówi obłędnemu sprzątaniu, które wywołuje tylko frustrację i niepotrzebne kłótnie. Wiele pozytywnych wzorców przekazuje autorka, krzywiąc się (nie pierwszy raz) na komercjalizację dzisiejszego świata i przemycając fajne sposoby na bycie razem.

Świetna seria. Każda część zaskakuje i śmieszy. Cieszę się, że autorka "trzyma" poziom i naprawdę, mimo swego wieku, czekam na piątą powieść Zosia z ulicy Kociej. Na wiosnę. Czekam równie niecierpliwie jak ma dziesięcioletnia córka, która Zosię... uwielbia i niech to będzie najlepsza rekomendacja dla tej serii.

wtorek, 5 listopada 2013

Tak sobie myślę...




Jerzy Stuhr
Tak sobie myślę...
Wydawnictwo Literackie, 2012






Dziennik czasu choroby. Jednak, na szczęście, nie tylko o chorobie. Właściwie choroba występuje tu między wierszami, figuruje na dalszym planie, przyćmiona osobistymi przemyśleniami autora i wspomnieniami z życia aktora. Jak wszyscy wiedzą, a przynajmniej domyślają się, Jerzy Stuhr może wysupłać ze swej bogatej egzystencji wiele ciekawych historii. I czyni to w sposób uroczy, szczery, interesujący. Nie ogranicza się jednak, w intymnych zapiskach, do bycia aktorem czy do bycia profesorem. Książkę buduje ciekawość autora, jego zachłanność na życie. Stuhr żyje w Polsce, nie zatyka uszu i nie zamyka oczu na to, co się w kraju dzieje. Żywo komentuje sytuacje trudne, analizując mentalność rodaków. Z ironią opisuje historie śmieszne. Jest świetnym obserwatorem codzienności.

Z dziennika wyłania się mądry człowiek, utalentowany aktor, wnikliwy komentator rzeczywistości, w której przyszło mu żyć. Sporo miejsca Stuhr poświęca temu, co się dzieje w dzisiejszym teatrze, jak funkcjonuje kino. Czasami bezpośrednio, innym razem dyskretnie wypomina konkretnym osobom zaniedbania. Interesuje się polityką, choć wciąż obiecuje sobie nie mówić o niej za wiele. Pisze inteligentnie, piękną polszczyzną. Jednocześnie lekko, z dystansem.

Książka jest apoteozą życia w jego najmniejszych odłamkach. Autor zachwyca się życiem, momentami tym życiem zniesmaczony. Z utęsknięniem czeka na narodziny wnuczki, celebrując każdą chwilę spędzoną w gronie rodzinnym. Zdecydowanie dziennik nie jest zapisem walki z chorobą nowotworową - aktor czasami wspomina o pobycie w szpitalu, o kolejnej chemii, ale nie skupia się na opisywaniu przebiegu choroby, własnych dolegliwości.

Tak sobie myślę... to mądra, dobrze napisana książka. Jerzy Stuhr kreśli swą codzienność, żyjąc wciąż tym, co na zewnątrz. Jest człowiekiem ciekawym świata, dlatego nie umie zamknąć się w czterech ścianach i rozpaczać każdego dnia. Nie wie, jak długo będzie korzystał z życia, więc pragnie doświadczać pełniej, poznawać więcej.
Pisze krótko i na temat. Nie nudzi. Jeśli krytykuje, to z wdziękiem. Jak wspomina o rodzinie, to wyłazi z niego wrażliwa bestia. Mówi o sobie "inteligent" i nie kłamie. Mnie się ten facet, do którego wcześniej miałam ambiwalentne uczucia, całkiem podoba.

poniedziałek, 28 października 2013

Ulotność ludzkiej pamięci.

Julian Barnes
Poczucie kresu
Świat Książki, 2012


Alex, Colin, Tony i Adrian - koledzy ze szkolnej ławy. Chłopcy, którzy wspólnie przechodzą czas dorastania, bojąc się, że życie nie okaże się takie jak Literatura. Są lata sześćdziesiąte, a oni nie czują ich magii. Ich życiu nie towarzyszy hippisowski luz, nie pławią się w przydymionej i pełnej wolnej miłości codzienności. Są pretensjonalni - od czego innego jest młodość? - pyta Tony, narrator tej opowieści.

Anthony Webster, dzięki któremu cofamy się kilkadziesiąt lat wstecz, jest już na emeryturze i z perwersyjną wręcz przyjemnością wraca do lat młodzieńczych. Ludzka pamięć okazuje się ulotna, a czas nie działa jak środek utrwalający, lecz raczej jak rozpuszczalnik. Niestety, Tony nigdy nie prowadził dziennika, więc musi bazować na dziurawych wspomnieniach, które, jak mężczyzna wkrótce odkryje, nieco upiększyły przeszłość. Jeden list spowoduje, że do Anthony'ego wróci jego młodsze ja, by zaszokować (...) starsze ja tym, czym niegdyś było lub do czego było zdolne.

Tony pozwolił, by życie mu się przytrafiło. Pragnął, by codzienność nie wadziła. Był egzystencjalnym przeciętniakiem. Mógłby uczyć młodych ludzi, jak mieć najlepsze lata życia za sobą, zanim jeszcze człowiek zdąży pojąć, na czym polega życie. Dziś, jako starszy mężczyzna, żałuje tego, że wegetował zamiast żyć. Dziś patrzy na siebie i widzi żałosnego, nudnego człowieka, któremu nigdy nie starczyło odwagi, by zrobić coś moralnie dwuznacznego, wariackiego, niepoprawnego. Skrupulatnie, z roku na rok, Tony budował swój magazyn wspomnień, a na starość okazało się, że za młodu człowiek pamięta swoje krótkie życie w całej jego skończoności. Później pamięć to strzępy i łaty.

Nie będę się rozwodziła nad poszczególnymi postaciami, które odegrały znaczącą rolę w życiu głównego bohatera. Zarówno samobójca Adrian, jak i Veronica - pierwsza dziewczyna Tony'ego to ciekawe, żywo reagujące i charakterne postaci.
Mnie najbardziej uwiódł Barnes, jego niedomówienia, hipnotyzujący styl pisania. To niesamowite, jak słowa mogą przyciągać, magnetyzować, zachwycać. Julian Barnes to mistrz inteligentnej prozy, która umie czytelnika zaczarować, choć nie stosuje zwrotów akcji. Śmiem twierdzić, że pozornie nic się nie dzieje, a napięcie sięga zenitu. To jest powieść pięknie napisana.

wtorek, 22 października 2013

...człowiek jest nie do pomyślenia...

Jean Paul Sartre
Słowa
Wiedza i Życie, 2007


Nie mogę powtórzyć za Sartre: rozpocząłem życie tak samo, jak je zakończę - wśród książek. Wychowałam się, w przeciwieństwie do francuskiego filozofa, w domu bez książek, gdzie czytanie postrzegano jako fanaberię i marnowanie czasu. Niestety, moi bliscy częściej obcowali z telewizorem niż ze słowem i do tej pory zagadką mego życia pozostaje fakt, że czytam, otaczam się książkami i miłość do literatury z radością przekazuję córkom. W mojej literackiej edukacji niemałą rolę odegrała nauczycielka języka polskiego, którą miałam przyjemność poznać w IV klasie podstawówki - niekonwencjonalna pani w średnim wieku, której dom pachniał książkami. Skąd wiem, jak mieszkała? To dość nietypowe zapraszać dwunastolatków do własnego domu i czytać z nimi wiersze (najsilniejsze w mojej pamięci jest jednak nie to, że czytaliśmy, ale to, że gospodyni podała dzieciakom herbatę w pięknych filiżankach - czułam się prawie dorosła). Śmiem twierdzić, że dziś już na tego typu spotkania nie mogłabym liczyć. Pani J. była skuteczna, jeśli chodzi o zaszczepianie w młodych ludziach miłości do literatury; przeszłam nawet etap pt. "Chcę być taka jak moja nauczycielka, mieć dom pełen książek (i pięknych filiżanek), furę kręconych i płomiennie rudych włosów na głowie, nosić wełniane sukienki w kolorach jesieni i rajstopy pełne dziur (celowych, a nie przypadkowych)".

Moje pierwsze spotkanie z autorem zbioru opowiadań Mur (uwielbiam, choć za opowiadaniami nie przepadam) to czas studiów filozoficznych (ostatecznie przerwanych, ale interesujących). Zainteresowała mnie nie tyle twórczość egzystencjalisty, a jego osobowość i niebanalny związek z Simone de Beauvoir. Słowa nie sięgają czasu intelektualnych (i nie tylko) spotkań z tą fascynującą kobietą, ponieważ w niepozornej książeczce pisarz wspomina swe dzieciństwo. Słowa to pierwsza część zapowiedzianej, ale nigdy niedokończonej, opowieści autobiograficznej filozofa, obraz kształtowania się intelektualisty. Sartre dorastał pod kloszem, otoczony opieką przedwcześnie owdowiałej matki, odizolowany od rówieśników, indoktrynowany przez dziadka. To właśnie dziadek, Karol Schweitzer, wprowadził wnuka w świat literatury. Znalazłem swoją religię, nic ponad książkę nie wydawało mi się ważniejsze. Bibliotekę poczytywałem za świątynię. Postaci literackie zastąpiły małemu Jeanowi siostry, braci, kolegów. Książki rekompensowały samotność. Bohaterowie powieści nigdy nie umierali, byli towarzyszami zabaw. Sartre pisze, że był dorosłym w miniaturze, przebywając wśród dorosłych i czytając książki dla dorosłych. Jego matka, martwiąc się przeciążonym umysłem dziecięcia swego, wprowadziła go w świat literatury odpowiedniej dla młodego wieku. Ku zgorszeniu dziadka, oczywiście.

W drugiej części Słów, zatytułowanej Pisanie (pierwsza część to Czytanie), Sartre wyznaje, że nienawidził swego osobliwego dzieciństwa, przepełnionego samotnością i nadopiekuńczością dorosłych. Został niejako skazany na pisanie, będące idealnym zajęciem dla samotnego dziecka. Poczucie samotności wypełniło zresztą całe życie filozofa - dogmatyka: wątpiłem o wszystkim, prócz jednego - że jestem wybrańcem wątpienia; odbudowywałem jedną ręką to, co burzyłem drugą, a niepokój uważałem za gwarancję swojego bezpieczeństwa.

W 1964 roku Sartre odmówił przyjęcia Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za autobiograficzną powieść Słowa. Twierdził, że podobna nagroda nie powinna być wręczana za życia, ponieważ ogranicza wolność twórcy.
To, że Jean-Paul Sartre zachował się niekonwencjonalnie, wydaje się mniej istotne od tego, że nie powstały kolejne części zapowiadanej autobiografii pisarza. Poprzestał na Słowach, opisujących okres, który go ukształtował, a jak bardzo interesujące mogłyby być kolejne rozdziały życia filozofa.

Tytuł posta i zdania pisane kursywą to cytaty, pochodzące z książki Sartre.

poniedziałek, 21 października 2013

Zanim nadejdzie ciemność.

Susan Wiggs
Zanim nadejdzie ciemność
Harlequin Enterprises, 2012


Mam problem z pisaniem o książkach przeciętnych, z którymi spędziłam kilka przyjemnych chwil, ale po przeczytaniu ostatnich stron, dochodzę do wniosku, że powieść była nijaka. Przez swą prostotę, banalność, "harlequinowatość" (pt. wszyscy są pociągający, mężczyźni niezwykle przystojni, kobiety oszałamiająco piękne) książka pozostawiła we mnie niesmak, choć, jak wspomniałam, przeczytałam ją bez grymaszenia, bo to lekka i niewymagająca lektura na dwa wieczory, a nawet na jeden dłuższy wieczór.

Zanim nadejdzie ciemność to powieść, która trafiła do mnie przypadkiem (razem z Dotknąć prawdy Antoinette van Heugten - tej książki jeszcze nie czytałam i mam wobec niej większe oczekiwania) - za sprawą promocji na Grouponie. W księgarni nie miałaby szans zostać zauważoną - od dawna nie wydaję pieniędzy na powieści obyczajowe.
Mam wrażenie, że jestem osamotniona w mojej ocenie książki. Wystarczy zajrzeć na lubimyczytac.pl i na niektóre blogi, by zanurzyć się w zachwytach nad powieścią, co utwierdza mnie w przekonaniu, że nie warto kupować pod wpływem pozytywnych opinii innych czytelników (wyjątek stanowi recenzja osoby, którą dobrze znam i od lat nasze gusta czytelnicze się pokrywają). Zdarzyło mi się wydać pieniądze na książkę polecaną przez blogowiczów, ale nigdy nie było to czytadło; raczej biografia, reportaż, felieton.

Susan Wiggs napisała powieść dla wszystkich osób, które chcą przy lekturze odpocząć. I nie ma w tym nic złego, bo czasami nas, czytelników, tylko taka książka jest w stanie przyciągnąć. Zanim nadejdzie ciemność to prosta, utrzymana w amerykańskim stylu, historia o tym, co w życiu ważne. Uniwersalność podejmowanych przez autorkę tematów nieco mnie przytłoczyła, ponieważ próżno szukać w powieści choćby jednego zaskakującego, ciekawego czy pełnego napięcia wątku. Z każdej strony wypływa banał, który nakręca kolejny banał i w rezultacie otrzymujemy zwykłe romansidło. Niech będzie, że nieco bardziej ambitne niż pierwszy z brzegu harlequin, ale jednak łzawe i przewidywalne. Ciężko nawet wykrzesać z siebie współczucie dla głównej bohaterki, która traci wzrok, a z zawodu (i z zamiłowania) jest fotografem.
Powieść nie wzbudza żadnych emocji, prześlizgując się po wielu tematach. Dla wielbicieli romansów - doskonała, dla wszystkich innych...

niedziela, 20 października 2013

wieża (a właściwie dwie) z książek.

wczoraj budowałyśmy wieże dla Olgi.
dwie powstały - dziesięciolatki i trzylatki.
ta pierwsza nijak nie chciała trzymać pionu, ale ostatecznie się udało...





sobota, 19 października 2013

Filmy #9 (o dorastaniu)

www.filmweb.pl
Królowie lata (reż. Jordan Vogt-Roberts, 2013), 7/10

Opowieść o dojrzewaniu. O niepewności i sile, o buncie i samopoznaniu.
Historia przedstawiona smacznie i mądrze.

Joe i Patrick znają się "od zawsze", przyjaźnią i spędzają ze sobą każdą wolną chwilę. Są w wieku nastoletnim, chcą się odseparować od rodziców. Patrick to zagłaskany przez mamusię jedynak, Joe natomiast codziennie walczy ze swym władczym ojcem. Ten drugi będzie pomysłodawcą ucieczki z domu i zamieszkania w lesie. Do chłopców dołączy Biaggio, oryginalny i może nieco niezrównoważony psychicznie nastolatek.

Scenariusz filmu nie jest skomplikowany. Sama opowieść o budowaniu domu w lesie, o chęci korzystania z darów natury i odcięcia się od cywilizacji nie stanowi o wartości tego obrazu. Ważniejsze jest to, jak zostało ukazane dojrzewanie młodych ludzi, przyjaźń i miłość. Potrzeba niezależności tkwi w każdym nastolatku (i nie tylko), ale nie musi objawiać się brutalnością, wulgarnością czy bezpodstawnie przekornym podejściem do życia. Chłopcy, przedstawieni w filmie, to inteligentni, pomysłowi i fajni młodzi faceci. I tę ich mądrą młodość, pełną uroku, świetnie Królowie lata kreślą. Chcę przez to powiedzieć, że się z takimi nastolatkami utożsamiam i mnie się tacy chłopcy podobają...:)

www.filmweb.pl
 Charlie (reż. Stephen Chbosky, 2012), 9/10

Po obejrzeniu tego filmu od razu zapragnęłam przeczytać książkę, na podstawie której powstał. Wiem, po prostu wiem, że to jest ważna i mądra lektura. Nastolatką nie jestem od dawna, ale gdybym trafiła na tę opowieść w wieku dorastania (czy dojrzewania, jak kto woli - ja zawsze wolałam dorastać), stałaby się moją biblią. Muszę przyznać, że Królowie lata zdecydowanie schodzą na dalszy plan jako historia buntu nastoletniego i jednak wybieram Charliego, Sam i Patricka.
Uwielbiam ten film - jest prawdziwy, świetnie skrojony, nawet przez chwilę nie nudzi. W lekkiej formie podane zostały całkiem poważne problemy wieku dorastania. Nie jest to jednak, na szczęście, komedia.
Młodzi aktorzy świetnie grają, w tle słychać bardzo dobrą muzykę...muszę przeczytać książkę Chbosky'ego!

czwartek, 17 października 2013

wszystko albo nic, czyli o trudnej, ale pięknej miłości. w listach.

Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora
Listy na wyczerpanym papierze
Wydawnictwo Agora, 2010

(...) od książąt pobladłych
wolę mężczyzn upadłych
(...) nie wymagam, byś nocą się śnił,
ale błagam, byś palił i pił
(...) dla mnie mężczyzna,
to jest taka trucizna...*

Magda Umer w przedmowie do książki pięknie pisze o trudnej miłości między skomplikowaną dziewczyną i poukładanym (pozornie) mężczyzną. O ludziach, obdarzonych przez los więcej niż talentem. Geniuszem. Czyli kłopotem. 

Agnieszka i Jeremi. Ona - piękna, zmienna, kochliwa. On - wrażliwy, elegancki. Zdarzyła im się miłość krótka, pełna zakrętów, twórcza. Uczucie dwojga kochanków zaowocowało najpiękniejszymi piosenkami.
Dzięki uprzejmości Agaty Passent i Kota Przybory możemy wedrzeć się w intymne życie pięknych artystów. Czytając listy, poznajemy ich bliżej, przypatrujemy się miłości, która jednym zapierała dech w piersiach, a innych unieszczęśliwiała. Nikt już dziś takich listów nie pisze. Listów tworzonych na papierze wyczerpanym tym, czego doznał.

Historia tego uczucia rozpoczyna się w 1 lutego 1964 roku. On jest dwadzieścia lat starszy od Niej, ale ma piękną duszę. Ona na początku uwodzi go z przyzwyczajenia, jak wielu innych. On tęskni nieprzerwanie, z każdego miejsca, o każdej godzinie. W trakcie trzytygodniowego pobytu w Paryżu pisze: owszem, ładne miasto, ale wybudowali je strasznie daleko od Ciebie. Ona sprawia wrażenie obojętnej, wycofanej, powściągliwej w uczuciach. Do czasu. Stopniowo i Agnieszkę wypełnia głębokie i szczere uczucie do mężczyzny, który otwarcie ją uwielbia...Niczego w Tobie nie chciałbym zmienić. Ani jednego słowa, które wypowiedziałaś, ani jednego spojrzenia...

Piękne dusze, to i piękna miłość. I twórczość piękna. 
Nie, nie zapominam, że to był romans. On miał żonę i dzieci, a Ona godziła się na bycie "tą drugą". Nie mnie oceniać ich życia osobiste, o których wszyscy wiedzą, że były pogmatwane. 
Listy są wspaniałe, uzupełnione pocztówkami i fotografiami. Jako czytelnik przekraczam sferę intymności artystów, ale nie ja zadecydowałam o wydaniu tych tekstów i nie czuję się źle, przewracając kolejne strony.
Czule do mnie przemawiają ludzie, którzy odeszli, ale pozostawili po sobie (szczególnie Osiecka) wiele słownych labiryntów i ciekawych obrazów. Pisałam już, jak bardzo lubię osobiste zapiski Agnieszki, wspomnienia, które snuła o spotkanych ludziach, przeczytanych książkach i zdjęcia, które pozostawiła (fotografia była wielką pasją Osieckiej).

To uczucie nie miało prawa być prostym i klarownym. Nie miało również prawa przetrwać, bo było połowiczne, pełne rozterek, ciągle w podróży. Smutne czasami. Nostalgiczne. Ale piękne. Jednak piękne.

* fragment tekstu Agnieszki Osieckiej Czy jesteś już na dnie?



wtorek, 15 października 2013

O "Matyldzie" słów kilka.

Roald Dahl
Matylda
Tom XI kolekcji książkowej Cała Polska Czyta Dzieciom


Zaczytana dziewczynka na okładce tej książki to tytułowa bohaterka powieści, rekomendowanej dla dzieci od lat ośmiu. Matylda jest, jak najbardziej, postacią pozytywną. Pięcioletnie dziewczę, które w zaciszu własnego pokoju lub w kąciku miejskiej biblioteki, czyta jedną książkę za drugą - toż to bohater idealny. Pięciolatka umie czytać? A umie. Co więcej, nie znajduje lektur na regale z książkami dla dzieci. Matylda czyta Dickensa, Steinbecka, Hemingwaya i uwielbia powieści wymienionych pisarzy. Czyta dużo, intensywnie, zachłannie. Poza nietypową w tym wieku umiejętnością składania liter, dziewczynka wykazuje również wyjątkowe zdolności matematyczne, potrafi sprawnie myśleć i trafnie analizować różnorakie sytuacje. Codzienność upływa Matyldzie na "użeraniu się" z głupkowatymi rodzicami, którzy nie dostrzegają talentów córki i nie podziwiają jej ponadprzeciętnej inteligencji. Rodzice bezmyślnie wpatrują się w telewizor, książki uznają za nikomu niepotrzebną fanaberię, a jakiekolwiek sugestie nauczycielki na temat zdolności dziecka, okrutnie wyśmiewają.
W powieści Dahla są dwie postaci pozytywne: Matylda i pani Miodek (filigranowa, nieco nieśmiała wychowawczyni klasy, do której tytułowa bohaterka uczęszcza). Poza tym czytelnik obserwuje przejaskrawione do bólu, głupie i bezmyślne postaci, na czele których stoi niewątpliwie dyrektor Pałka.

Czytałam tę powieść na głos swojej dziesięcioletniej córce. Bolało mnie czytanie Matyldy, niektóre zdania nie chciały przejść przez gardło. To nie tak, że lubię tylko słodkie, ciepłe, pełne miłości i zrozumienia opowieści, ale drastyczność książki Dahla mnie przerosła. Mnie jako dorosłego odbiorcę, bo Maja bardzo wysoko oceniła tę pozycję i zaśmiewała się momentami do łez. Jej opinia wydaje się tu ważniejsza od mojej, ponieważ brytyjski pisarz kieruje swe słowa do młodych ludzi i, jak widać, barwnie do nich przemawia.

Powieść bazuje na baśniowym schemacie. Są dobrzy bohaterowie i źli bohaterowie. Ci źli początkowo upajać się będą drobnymi sukcesami, by w końcu przegrać z kretesem. Przesłanie jest jasne, ale nie rozumiem tej książki, nie śmieszy mnie ona, nie przekonuje mądrymi dialogami. Jestem zniesmaczona lekturą i głęboko zastanawiający wydaje mi się fakt, że Matylda znalazła się na liście książek, polecanych przez  fundację ABCXII - Cała Polska Czyta Dzieciom. Nigdy nie przepadałam za twórczością Roalda Dahla, a powieść, o której tu wspominam, utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że moje i autora Matyldy postrzeganie świata to dwa różne bieguny myślenia o tym, jaka powinna być literatura dla dzieci i młodzieży. W gusta dzieci pisarz trafia, młodych czytelników bawi od wielu lat, więc moja opinia niewiele tu znaczy. Ja Dahla czytać nie muszę (i pewnie nie będę), mnie jego masakryczne, ocierające się o absurd, powieści nie śmieszą. Wywołują co najwyżej grymas niesmaku na twarzy.

migawki dnia codziennego.







było cieplej, ciepło i... nagle przyszło zimno, owiane ostrymi podmuchami jesieni.
we wrześniu dla Młodszej najważniejsze były puzzle. tendencja się utrzymuje.
do naszej codzienności wrócili Charlie i Lola, tym razem w wersji książkowej.
uwielbiam na równi z Leną.




niedziela, 13 października 2013

Dzika droga.

Cheryl Strayed
Dzika droga. Jak odnalazłam siebie
Znak, 2013


Dzika droga zwiastuje przygodę, pełną niebezpieczeństw wędrówkę, pokonywanie własnych słabości. Jak odnalazłam siebie brzmi poradnikowo, kiczowato, odpychająco. W tytule i podtytule tej książki zetknęły się słowa, które wzbudziły we mnie sprzeczne emocje. Poza tym, rozpoczynając lekturę, odniosłam wrażenie, że będzie to kolejna opowieść z serii popularnych ostatnio historii o tym, jak cudownie rzucić wszystko i zacząć swoje życie na nowo, najlepiej w oszałamiająco pięknym miejscu, remontując rozpadający się dom albo jak wspaniale rzucić wszystko i wyruszyć w świat, życie bowiem jest krótkie, a powtarzające się rytuały codzienności nużące.

Cheryl Strayed w pewnym sensie zrywa ze swoim dotychczasowym życiem. Po śmierci matki 26-letnia kobieta nie chce opuszczać Minnesoty przekonana, że musi na nowo scalić rodzinę. Szybko jednak uświadamia sobie, że nie jest w stanie zastąpić matki, która była magicznym (...) punktem w centrum rodziny, który sprawiał, że krążyliśmy niezauważalnie po jego potężnej orbicie. Rozczarowana i zniechęcona Cheryl, dodatkowo przytłoczona rozwodem, postanawia wyruszyć na wyprawę, by móc zastanowić się nad swoim życiem.
Pacific Crest Trail to dziki szlak, który zaczyna się na granicy z Meksykiem w Kalifornii i kończy za granicą z Kanadą. To 1600 km w linii prostej, ale droga prowadzi przez dziewięć pasm górskich, więc w rzeczywistości szlak jest dłuższy. Cheryl planuje pieszą wędrówkę. Pomysł wydaje się szaleńczy i głupi, ponieważ bohaterka historii nie jest przygotowana do takiej wyprawy. Jednak Cheryl potrzebuje tej wariackiej podróży, by doprowadzić się do ładu, by odżyć i nabrać chęci do życia, w którym się pogubiła. Jest idealistką i może dlatego w trakcie wędrówki cierpi fizycznie. Dzięki temu, że skupia się na bólu zewnętrznym, udaje jej się zapomnieć o tym wewnętrznym. Dzika droga to psychologiczne studium odradzania się po stracie. To pochwała samotności i pustki - w pustce rodzą się różne rzeczy, tam się zaczynają. Pomyśl tylko o tym, jak czarne dziury chłoną energię, a potem dają jej upust w nowej, ożywionej formie. Cheryl przemierza bezkresne drogi Ameryki Północnej, niosąc na plecach wielki ciężar, wyjąc z bólu i zmęczenia, ale idzie i ta wędrówka okazuje się dla niej zbawienna.

Nie przypominałam kobiety, która przez ostatnie trzy tygodnie wędrowała z plecakiem po lasach i górach. Byłam bardziej jak ofiara brutalnego i dziwacznego przestępstwa.

Autorka opisuje trzymiesięczną podróż w głąb siebie. Mijane krajobrazy są tylko tłem, spotkani ludzie - interesującą odskocznią od samotności. Książkę czyta się szybko, lekko, ale przez niemal sześćset stron nie mogłam pozbyć się wrażenia, że podróż szlakiem PCT była dla Cheryl drogą przez mękę. Niczym współczesna męczennica Strayed realizuje swój plan, zaciskając zęby. Brudna, zmęczona, głodna, obolała - taki wizerunek siebie wykreowała autorka Dzikiej drogi. Jakby fizyczne cierpienie było karą za głupoty wyczyniane w innym życiu (tym miastowym) i teraz z pokorą należy znosić ból. To mój zarzut wobec opowieści, którą, mimo tego cierpiętniczego tonu, uważam za ciekawą i inspirującą.

środa, 9 października 2013

Joanna Olech w wersji detektywistycznej.

Joanna Olech
Tarantula, Klops i Herkules
W.A.B., 2012


Mam w domu młodą fankę powieści kryminalnych i detektywistycznych, która powoli wyrasta z ulubionych książek Martina Widmarka i Heleny Willis (seria Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai). Z zapałem szukam więc, utrzymanych w odpowiednim klimacie, powieści dla starszych dzieci.

Joanna Olech kojarzy mi się głównie z Dynastią Miziołków i z przygodami smoka Pompona. Tarantula... to pierwsza powieść detektywistyczna w dorobku literackim pisarki i, muszę przyznać, bardzo udany debiut. Opowieść przenosi nas do Witkowic, małego i smutnego miasteczka, w którym pozornie nic się nie dzieje. Lato upływa mieszkańcom leniwie, a dzieci, zamiast cieszyć się wakacyjną zabawą, snują się po bezbarwnych ulicach i tęsknią za przygodą. Tarantula to Natalia Taran - piętnastoletnia punkówa, uchodząca za dziwaczkę. Totalnym zaskoczeniem dla niej samej będzie przyjaźń z dwunastoletnim maniakiem komputerowym Karolem Klopsem. Tych dwoje połączy intryga kryminalna, związana z kradzieżą cennego jaja Faberge z kolekcji Carów. W rozwiązaniu zagadki dzieciakom pomoże pies Herkules, który swe imię zawdzięcza słynnemu detektywowi Poirot. Trójka głównych bohaterów z czasem zaprzyjaźni się jeszcze z Bellą, sprawiającą wrażenie głupiutkiej i naiwnej nastolatki, której zainteresowania ograniczają się do własnego wyglądu i wywołaniu wrażenia na pewnym chłopaku. Znaczącą rolę w powieści odegra również Mietek, przedstawiciel tzw. trudnej młodzieży.

Joanna Olech zmusza młodych do myślenia i do działania. Nastolatkowie "grzebią" w historii miasteczka, poznają dzieje drogocennych jaj, angażując się w intrygę bardziej niż dorośli. Kradzież w witkowickim muzeum wybudza z letargu całe miasteczko, którego mieszkańcy żyją od plotki do plotki, więc sensacyjne wydarzenie staje się głównym tematem rozmów i działań. Grupa detektywów odkrywa kolejne tajemnice, próbując dotrzeć do ukrytego w Witkowicach skarbu.

Wielowątkowość powieści to, prócz interesujących i charakternych postaci, największy atut książki. Niezależnie od tego, jak bardzo lubię Biuro detektywistyczne Lassego i Mai, nie da się ukryć, że to literatura skierowana do młodszego czytelnika. Natomiast Tarantula, Klops i Herkules wymaga od czytelnika skupienia, angażuje go w akcję, wprowadzając fakty historyczne. Między wierszami autorka przemyca alkoholizm ojca jednego z bohaterów, pierwsze miłosne rozczarowanie... Olech pokazuje również, że pomimo różnic można się pięknie przyjaźnić, a pozory często mylą. 

sobota, 5 października 2013

Zdobywam zamek.

Dodie Smith
Zdobywam zamek
Świat Książki, 2013


Cudna okładka, obok której nie mogłam przejść obojętnie. Pozytywne recenzje książki, które w ostatnich tygodniach mnożyły się na blogach i literackich portalach, sprawiły, że zapragnęłam przeczytać tę powieść już, natychmiast, przeczuwając, że ta lektura i mnie zachwyci. Czy zachwyciła? Daleka jestem od zachwytu, ale przyznaję, że czytanie pamiętnika siedemnastoletniej Cassandry sprawiło mi wiele przyjemności.

Pierwsze wydanie powieści ukazało się w 1948 roku. Polski czytelnik musiał długo czekać na delektowanie się tą opowieścią, ponieważ dopiero w tym roku książka pojawiła się na naszym rynku wydawniczym. Są tacy, których to wydarzenie zachwyciło, kojarzyli tytuł, czytali Zdobywam zamek w oryginale. Ja należę do grupy osób, które kilka tygodni temu usłyszały nazwisko Dodie Smith (101 dalmatyńczyków nie jest mi obce, ale jakoś nigdy nie zainteresowałam się, kim jest autor książki).

Wydawca sugeruje, że powieść można żartobliwie nazwać blogiem nastolatki z epoki przedkomputerowej. Mnie się to porównanie bardzo podoba, sama żyłam w tej epoce i zapisałam setki stron, więc wiem, jak ważnym i ciekawym zajęciem może być w wieku dojrzewania pisanie pamiętnika. Nigdy nie lubiłam słowa "pamiętnik", bez powodu właściwie, ale Cassandra wielokrotnie w ten sposób określa kolejne notatniki, które stają się niemal najbliższymi przyjaciółmi. Krąg rodziny i znajomych głównej bohaterki jest dosyć wąski, w związku z czym dziewczyna analizuje i przeżywa każde najmniejsze wydarzenie. W konsekwencji czytelnik może oddać się lekturze, w której szczegółowo opisane zostały poszczególne partie dnia. Brzmi sucho i beznamiętnie, ale dziennik Cassandry buzuje od emocji. Nastolatka pisze starannie, poświęca na pisanie dużo czasu, doskonaląc talent literacki. Jej pamiętnik to kronika codziennego życia rodziny Mortmainów - rodziny nieco ekscentrycznej i pewnie dlatego lektura daje tyle przyjemności, nawet przez chwilę nie będąc nużącym odbiciem nastoletnich wrażeń. Siedemnastoletnia Cassandra to słodka, ale jednocześnie rozsądna dziewczyna, spostrzegawcza, momentami naiwna (jak na nastolatkę przystało), ale w tej naiwności pełna wdzięku. To, czego jej nie brakuje, to umiejętność dostrzegania tego, co innym umyka; dar obserwacji.

Mortmainowie mieszkają w okazałym zamku w Anglii, ale prawda jest taka, że są biedni, dokucza im głód i zimno. Stali się mistrzami w stwarzaniu pozorów, bazując na dawnej sławie ojca - autora jednej świetnej powieści. Na szczęście w ich życiu pojawiają się dwaj zamożni Amerykanie, którzy odziedziczyli dom, stojący w sąsiedztwie zamku. Ta chwila zmienia wszystko, a Cassandra skrupulatnie każdy zwrot w historii swej rodziny odnotowuje. Czytelnik obserwuje, jak dorasta narratorka opowieści, choć pamiętnik pisała przez sześć miesięcy. Cassandra z podlotka staje się kobietą, dojrzewa, poznaje czym jest miłość. Pomimo swego wieku potrafi być konsekwentna i rozsądnie oceniać sytuacje. Dokładnie analizuje zachowania bliskich jej osób i wyciąga trafne wnioski. Z jednej strony nastolatka jest czarująco dziecinna, z drugiej - bywa mądrą i doświadczoną kobietą. Na tym pewnie polega urok jej pamiętnika, w którym pozornie przeciwstawne cechy charakteru mieszają się, tworząc ciekawą osobowość. Warto zaznaczyć, że wśród bohaterów powieści odnajdziemy więcej interesujących postaci.

Podsumowując, bardzo przyjemna książka. Wdzięczna jestem autorce, że nie stworzyła cukierkowej historii o biednej rodzinie, której na ratunek przybywają bogaci mężczyźni, zakochując się w pięknych córkach ekscentrycznego pisarza. Zdobywam zamek to pełna uroku i słodyczy opowieść, ale daleko jej do romansu. Bywa gorzko i smutno, ale w ogólnym rozrachunku pozytywnie. I w starym stylu. Nie zestawiłabym tej książki z twórczością Lucy Maud Montgomery, ale Dodie Smith udało się zachować klimat klasycznej powieści.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...