poniedziałek, 31 października 2011

Wyspa tajemnic (reż.Martin Scorsese, 2010)


Pierwszy raz oglądałam ekranizację, przeczytanej kilka lat temu książki, nie pamiętając żadnego wątku. Jakbym nigdy nie zetknęła się z tą lekturą. Ma to swoje plusy, bo spędziłam dwie godziny na mrocznej wyspie, naprawdę nie wiedząc, co się wydarzy. Poddałam się iluzji głównego bohatera i zostałam zgrabnie oszukana, a przez to zaskoczona, innym niż się spodziewałam, zakończeniem tej historii. Taki był zapewne zamysł reżysera, ale ja wciąż nie mogę się nadziwić, że nie zaskoczyłam nawet wtedy, gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe. Książka była tak zła, że wyrzuciłam jej treść z pamięci czy, jak stwierdził towarzysz seansu domowego, zdecydowanie za dużo czytam?


Martin Scorsese zrobił świetny film. Tak uważam. Wyspa tajemnic to thriller tajemniczy, nieco (ale nie nazbyt) przerażający, intrygujący. Mnie wciągnęła historia szeryfa, który przybywa na odseparowaną od świata wyspę, by przeprowadzić śledztwo w sprawie zniknięcia jednej z pacjentek szpitala psychiatrycznego. Szybko jednak okazuje się, że wyspa kryje w sobie wiele mrocznych tajemnic, które sprawiają, że szeryf Teddy popada w lekki obłęd...

Filmowa fabuła jest przewrotna, zaskakująca i bardzo ciekawa. Finał wbija w fotel, ponieważ zaprzecza wszystkiemu, co do tej pory działo się na ekranie. Być może znajdą się widzowie, którzy po drodze dostrzegli drobiazgi, świadczące o niezwykłym zakończeniu. Mnie nic nie przygotowało na taki rozwój wydarzeń, dlatego doznałam totalnego zaskoczenia, za co bardzo panu Scorsese dziękuję. I jestem jeszcze wdzięczna, mimo wszystko, mej wybiórczej pamięci za umożliwienie mi obejrzenia dobrego filmu bez przebłysków z lektury.

sobota, 29 października 2011

Nepalska droga ku miłości.

 Trees van Rijsewijk przemierzyła na rowerze Indie, Nepal, Mongolię. Ta podróż zmieniła całe jej życie, kobieta bowiem spotkała na swej drodze malutką, zabiedzoną dziewczynkę, którą pokochała od pierwszego wejrzenia i zapragnęła zbudować dla niej dom.


Dziennik opisuje walkę Holenderki o to, by mogła zostać adopcyjną matką czteroletniej Kumari. Biurokratyczny spacer od ministra do ministra w tle. Na pierwszym planie przygniatająca bieda Nepalczyków.
To szczera opowieść o tym, jak faktycznie wygląda życie przeciętnego Nepalczyka (podejrzewam, że niewiele się zmieniło od czasu, gdy Trees przebywała u podnóża Himalajów). Relacja nie z perspektywy turysty, ale okiem i duszą kobiety, która mieszkała wśród tubylców kilkanaście miesięcy.
Piękna i budująca historia o przekraczaniu granic - tych wewnętrznych i, niestety, również zewnętrznych - po to, by zatriumfowała miłość.

Po powrocie z Nepalu Trees założyła w Holandii Fundację "Tamsarya", która sponsorowała kilkoro nepalskich dzieci. Jednak po kilku latach Holenderka sprzedała dom w Amsterdamie, by kupić ziemię w Nepalu. Na tej ziemi postawiła dom i szkołę dla sierot. To nie wszystko. Trees z czasem wybudowała kolejne szkoły i ośrodek zdrowia, z którego korzysta rocznie kilka tysięcy pacjentów.

Życie tej kobiety ma sens. Jestem o tym przekonana.

Trees van Rijsewijk, Kumari. Moja córka z Nepalu, Wydawnictwo Ruta 2002, s.271

czwartek, 27 października 2011

Drzewo życia (reż.Terrence Malick, 2011)

www.filmweb.pl

Nie oczekiwałam cudów, ponieważ nie znam twórczości Terrence'a Malicka, a podobno reżyser jest autorem świetnych filmów i ci, którzy zachwycają się jego obrazami, doznali głębokiego i przykrego rozczarowania.
Cóż, mnie nuda tego filmu i mnożące się niedomówienia, lekko przybiły, ale potrafię docenić wizualną stronę "Drzewa życia". Zdjęcia są cudne, ujęcia wyjątkowe, magia obrazu działa. Wszystko inne, niestety, kuleje.
Nie wiem, o czym jest ten film. Naprawdę. Przeczuwam głębię, jaką w sobie niesie, ale jej nie rozumiem. Reżyser przekombinował na całej linii, krążąc między sielsko - anielską wizją rodziny, w której ojciec niekoniecznie fajny jest, obijając się o fanatyzm religijny i surową dyscyplinę rodzica, w międzyczasie migoczą nam przed oczami ujęcia z dokumentalnego filmu o naszej planecie...a nad wszystkim wisi wszystkowiedzący i wszystkowidzący Bóg.
Bohaterem filmu jest Jack, jeden z trójki synów, który wątpi, pyta, szuka sensu istnienia i najbardziej cierpi. Jako dorosły mężczyzna wraca myślami do swego dzieciństwa, ukazując nam czasy, które powinny być beztroskie, a takimi nie były.
Drzewo życia przytłacza ciszą, a nie jest to film muzyki pozbawiony. Bohaterowie jednak nieustannie złowrogo na siebie zerkają, nie nawiązując dialogu, co wywołuje u widza dreszcz niepewności. Chłopcy biegają w ogrodzie, śmiejąc się i przewracając, a w ich oczach czai się strach.
Ten metafizyczny film przykuwa uwagę, bo jest oryginalny, mami pięknymi zdjęciami, ale mnie znudził okrutnie i właściwie chaos myśli nie pozwala mi stworzyć sensownej i spójnej notki na temat tego obrazu.
To film dla wybranych, do których raczej nie należę.

sobota, 22 października 2011

Gruzja to nie moja bajka.


Nie zapałałam miłością do Gruzji po przeczytaniu książki Mellerów. Bardzo ważny jest podtytuł tej historii - faktycznie są to opowieści o Gruzinach, ich życiu współczesnym i przeszłym. Trochę historii, trochę dzisiejszej codzienności mieszkańców niebanalnego (trzeba przyznać) kraju.

Z książki wyłania się Gruzja pijąca w dużych ilościach wino, biesiadująca, przyjazna, gościnna. Jednak jest w tym kraju coś, co mnie od niego odpycha. Nie jestem przekonana, czy umiałabym się z jego mieszkańcami porozumieć. Zbyt wiele nas różni.

Jeśli jednak jesteście ciekawi, kogo Gruzin zabierze na bezludną wyspę, jak ważna jest w Gruzji kwestia płci (dla mnie informacja zaskakująca), jakie jest narodowe hobby Gruzinów i czym poi się niemowlęta w tym kraju, przeczytajcie opowieści z Gruzji. Dla mnie w książce Mellerów jest tyle samo ciekawych fragmentów, co nudnych. Uwielbiam literaturę podróżniczą, chłonę ją z ogromną przyjemnością i fascynacją, ale do Gaumardżos... raczej nie wrócę. Gruzji w marzeniach podróżniczych na razie nie umieszczam, do ciągłego biesiadowania i pijaństwa się nie nadaję, więc gościnny Gruzin podziękowałby za moje towarzystwo.

Mellerowie jednak kochają Gruzję całym sercem, co owocuje bardzo fajnym, lekkim i zabawnym stylem, jakim napisana jest książka. Gruzja to ich drugi dom, do którego wciąż wracają, by słuchać kolejnych opowieści...

Anna Dziewit - Meller, Marcin Meller, Gaumardżos! Opowieści z Gruzji, Świat Książki 2011, s.420

piątek, 21 października 2011

Jak zostać królem (reż.Tom Hooper, 2011)

www.filmweb.pl 

Anglia. Rok 1934. Książę Jorku, syn króla Jerzego V, staje przed mikrofonem, by wygłosić mowę do swych poddanych. Napięcie rośnie, ludzie czekają, z niepokojem zerkając jeden na drugiego, a Albertowi słowa stają w gardle...
Pierwsze sceny filmu przykuwają uwagę i zapowiadają skromny, niespieszny, dopracowany w każdym szczególe, obraz w angielskim stylu.

Ludzie myślą, że książę rodzi się królem. Gdy dorasta, przechodzi kurs etykiety, ale to tylko formalność. W jego krwi buzuje bowiem pewność siebie i dystynkcja. Nieśmiałość i skromność nie leżą w królewskiej naturze.
Nic bardziej mylnego. Książę doświadcza podobnych pospólstwu uczuć, słabości i wątpliwości. Nie rodzi się królem retoryki, szczególnie wtedy, gdy życie zatruwa mu pewna przypadłość, nabyta w dzieciństwie. Księciu - jąkale może brakować wiary w siebie.
W takiej sytuacji dobrze mieć przy sobie mądrą, na każdym kroku wspierającą męża, żonę. Przydaje się również niezły, choć stosujący nieco kontrowersyjne metody leczenia, logopeda. Potrzeba też książęcej wytrwałości i zgody na, często niegodne króla, "wygłupy", które pomogą pozbyć się uciążliwego problemu.

Mglista, pozbawiona słońca Anglia. Bohaterowie szarzy, ale niezwykle sugestywni. Genialne kreacje aktorskie. Mam na myśli nie tylko Colina Firtha, ale również Geoffrey'a Rusha i Helenę Bonham Carter.
Film biograficzny, który pokazuje nie tylko walkę króla Jerzego VI z własnymi słabościami, ale również przyjaźń między dwojgiem mężczyzn, którzy w innych okolicznościach pewnie by się nie spotkali.

czwartek, 20 października 2011

Kuczok ospały i nijaki.

Książka mocno średnia, drażniąca, choć doceniam słowotok pisarza i zgrabne namnażanie wyrazów, które znaczą to samo. Wojciech Kuczok umiejętnie operuje językiem i, poprzez stosowanie synonimów oraz tworzenie długich zdań, dociera do czytelnika, który czyta wstrzymując oddech i wypatrując kropki.
Jednak mnie z prozą laureata Paszportów Polityki (2003) i Nagrody Literackiej NIKE (2004) nie po drodze. Zarówno "Gnój", jak i "Senność" to powieści, które czytałam z pewną dozą zainteresowania, ale przy lekturze towarzyszyły mi różne myśli, w tym taka, by odłożyć książki na półkę i do nich nie wracać.

"Senność" to historia ludzi, uwikłanych w samotną codzienność, którą próbują niezdarnie oswoić. Niepewny lekarz - gej, pragnący miłości; szukający natchnienia pisarz, otoczony ludźmi, którzy przygniatają jego osobowość, zmuszając bohatera do ucieczki przed rozmową, dotykiem, spojrzeniem; sławna i piękna aktorka, cierpiąca na narkolepsję, zdradzana przez męża, nieszczęśliwa. Codzienność Adama, Roberta i Róży to pasmo rozczarowań, nudy, wygłaszanych z żalem pretensji wobec najbliższych i wobec świata. Każdego dnia szukają dla siebie miejsca i zasypiają z poczuciem niespełnienia. Za dużo w nich melancholii, rozmemłania, użalania się nad własnym losem.
Jeśli ta trójka jest obrazem całego społeczeństwa, to ja się w ten schemat nie wpisuję. Być może byłabym skłonna kontemplować stany neurotyczne bohaterów i współodczuwać ich duchowe rozterki, gdybym książkę Kuczoka przeczytała przed kilkoma laty. Dzisiaj daleko mi do neurotyzmu i wylewania gorzkich żali na otaczającą mnie rzeczywistość, dlatego tej powieści nie kupuję.

Wojciech Kuczok, Senność, WAB 2008, s.256

poniedziałek, 17 października 2011

Przejmujący minimalizm.

Nie czytałam "Drogi" Cormacka McCarthy'ego, tylko recenzje książki na blogach. W większości pozytywne opinie sprawiły, że bezskutecznie szukałam powieści na bibliotecznych półkach, powstrzymując własną ciekawość i odkładając seans filmowy na później. Chciałam być wierna zasadzie: najpierw lektura, potem ekranizacja czy adaptacja. Dwa dni temu skapitulowałam i obejrzałam Drogę (reż. John Hillcoat, 2009).

www.filmweb.pl   

Ojciec i syn walczą o przetrwanie w świecie zniszczonym przez bliżej nieokreśloną apokalipsę. Nie toczą bitew. Starają się być niewidzialnymi w codzienności, która straszy naturalistycznymi i przygnębiającymi obrazami zaniku człowieczeństwa. Strach się bać. Nieliczni ludzie, których bohaterowie spotykają na swej drodze to w większości brutalni i prymitywni kanibale. Mężczyzna i chłopiec są światłem, dobrem, niosą ogień. Ojciec ma wspomnienia, którymi ratuje się w chwilach zwątpienia, syn zna tylko pusty, pozbawiony kolorów, przerażający świat, któremu codziennie się przygląda. Mają tylko siebie, dlatego mężczyzna przygotowuje chłopca na samotność. Syn trzyma go przy życiu, daje siłę do walki z każdym kolejnym dniem. Tej wiary i miłości nie miała matka chłopca, która pewnego dnia odeszła z domu na niewypowiedzianą, ale zasugerowaną, śmierć.

Film pokazuje gatunek ludzki jako marny, brutalny, pozbawiony głębszych uczuć i głupi. Przykro na to patrzeć, ale tylko nieliczne jednostki, które łączy ze sobą więź uczuciowa, pozostają ludźmi, choć też starają się przetrwać i wielkiego współczucia nie okazywać. Jedynie chłopiec łaknie towarzystwa i ma potrzebę niesienia pomocy innym. Stanowczość i obojętność ojca niekiedy go przerażają.

Droga to obraz ascetyczny, szary, niemal pozbawiony dialogów. Mimo to przykuwa uwagę i daje do myślenia. Nie ma tu brutalnych, odrażających scen, ale wyobraźnia nasuwa przerażające obrazy.
Wizja świata po zagładzie, stworzona przez Cormacka McCarthy'ego, może straszyć po nocach. Niepokoi człowiek upadły, brzydki i okrutny.

piątek, 14 października 2011

Opowiadania z łóżkiem w tle.


Najpierw przeczytałam "Samotność w Sieci". Dziesięć lat temu. Zachwyciłam się do tego stopnia, że po dwóch tygodniach przeczytałam tę książkę po raz drugi. Uważam, że "Samotność..." była wówczas powieścią rewolucyjną na polskim rynku wydawniczym. Śmiała, nasączona emocjami, ciekawa książka o relacjach międzyludzkich, a bardziej "międzypłciowych". Inna.
W każdej kolejnej książce Wiśniewskiego szukam tego pierwiastka, który mnie zachwycił. Nie znajduję. Największą porażką w twórczości pisarza jest, według mnie, "Los powtórzony". Wtórna, nudna opowieść, która nieudolnie podrabia "Samotność w Sieci", stąd może jej tytuł. Zrozumiałabym, gdyby inny autor wzorował się na Wiśniewskim, ale...nie jestem w stanie ogarnąć sensu istnienia "Losu powtórzonego".

"Łóżko" to zbiór opowiadań, które wcześniej były publikowane, np. w "Arytmiach". Nudne są, przewidywalne, niemniej jednak miłośnicy całej twórczości pisarza (a takich jest sporo) będą zadowoleni. Tematyka opowiadań nie zaskakuje: miłość, zdrada, seks, wypalenie, niespełnienie...
Wiśniewski operuje pewnym schematem, od którego zaczyna mnie mdlić. Jednak czytam każdą kolejną książkę autora z nadzieją, że odnajdę w niej klimat "Samotności w Sieci". Niestety, chyba będę musiała sobie odpuścić, bo szkoda czasu na nieciekawe lektury, a taką jest "Łóżko", taką były "Arytmie", "Zespoły napięć" czy, wspomniany wcześniej, "Los powtórzony".

Janusz L. Wiśniewski, Łóżko, Świat Książki 2011, s.192

wtorek, 11 października 2011

Mankell bez Wallandera daje radę...

Komisarz Kurt Wallander nie prowadzi śledztwa. Tym razem Mankell głównym bohaterem kryminału uczynił Stefana Lindmana, policjanta na urlopie, którego tak naprawdę nie powinny interesować zbrodnie, popełnione na odludziu. Odludzie ma własny wydział śledczy, a Stefan miał się skupić na kontemplowaniu własnej choroby, którą traktuje jak wyrok śmierci. Jednak zamordowano kogoś, z kim policjant przed laty pracował, co wydaje się wystarczającym argumentem, przemawiającym za tym, żeby Stefan pozostał na odludziu.

www.filmweb.pl
Bardzo ciekawa, bardzo wciągająca i bardzo skandynawska książka. Czy pisarze, mieszkający w Szwecji, Norwegii czy Finlandii mają we krwi specyficzny klimat, który rzutuje na styl ich powieści? To niesamowite, że po przeczytaniu pierwszych stron książki, wyczuwa się skandynawskie podmuchy. Mnie to bardzo odpowiada, ale jednocześnie momentami zastanawiam się, na czym polega ten fenomen. Tym bardziej, że klimat północy wychodzi poza literaturę i wkracza do kina, czego doskonałym przykładem jest serial Dochodzenie (The Killing, 2011), którego trzynaście odcinków obejrzałam całkiem niedawno z niesłabnącym zainteresowaniem. Wiem, że istnieje duński pierwowzór (Forbrydelsen, 2007), ale jeszcze do niego nie dotarłam. Jednak amerykańska wersja jest świetna. Najważniejsze, że reżyser utrzymał skandynawski klimat, który tak bardzo lubię.

Mgła nie przesłania emocji, a ludzka dociekliwość pozwala rozwikłać okrutne zbrodnie. Jest ponuro, mało optymistycznie, ale fascynująco. Polecam i książkę, i film.

Henning Mankell, Powrót nauczyciela tańca, WAB 2011, s.560


sobota, 1 października 2011

Jamie rewolucjonista


To tylko pośrednio biografia Jamiego Olivera.
To książka o jedzeniu.
To historia młodego kucharza - rewolucjonisty.

Nakreślona piórem Gilly Smith biografia przedstawia sympatycznego, pełnego pasji i determinacji, chłopaka ze wsi, który od zawsze interesował się jedzeniem. Nie byle jakim jedzeniem. I właśnie o dobrym, zdrowym, ekologicznym jedzeniu jest ta książka. I o tym, że trzeba zatrute fast foodami społeczeństwo edukować. Jesteśmy tym, co jemy. Tak brzmi myśl przewodnia całej książki, która propaguje slow food (modne dziś hasło), przygotowywanie posiłków w domu i spożywanie ich w gronie rodzinnym. Zdecydowanie neguje wszelkie gotowce i bary szybkiej obsługi.
Dużo miejsca Smith poświęca rewolucji na szkolnych stołówkach, w którą Jamie zaangażował się całym sercem. Zresztą, wszystkiemu bardzo się poświęca, czasami kosztem własnej rodziny, czego nie omieszkają mu wygarnąć "życzliwi". Nie uniknie tego, jest przecież osobą medialną.
Nie wiedziałam, że Jamie cieszy się tak wielką popularnością. W Polsce znamy to nazwisko, kupujemy książki kucharskie Olivera, chwalimy chłopaka, ale są miejsca, gdzie popularność Jamiego jest ogromna, a on sam stał się kulinarnym guru.

Jamie Oliver ma w sobie dużo luzu, jest chłopakiem z sąsiedztwa, który świetnie gotuje i pomaga zaistnieć młodym ludziom, którzy nie mieli tyle szczęścia, co on.

Książka do pewnego momentu średnio mnie interesowała. Miałam podobne odczucia, jak podczas lektury biografii Nigelli Lawson tej samej autorki. Jednak rozdziały na temat stosunku ludzi do jedzenia okazały się całkiem ciekawe, mimo iż wiele w nich powtórzeń i pisania na różne sposoby o tym samym.
Nie podoba mi się styl Gilly Smith i jej podejście do bohaterów swoich biografii. Warto jednak poczytać o rewolucji kulinarnej, przeprowadzonej przez Jamiego Olivera, by zastanowić się nad tym, czym karmimy własne ciało i ciała naszych najbliższych.

Gilly Smith, Jamie Oliver. Człowiek - jedzenie - rewolucja, Vesper 2010, s.344
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...