Pokazywanie postów oznaczonych etykietą autobiografie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą autobiografie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

"Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?"

Przeczytałam w ostatnim czasie osiem książek, właśnie czytam dwie kolejne. Myślę sobie, że chciałabym o nich napisać i na myśleniu się kończy. Tracę do tego bloga serce, ale żal mi porzucać jedyne "miejsce", w którym mogę podzielić się z kimś (nadal wierzę, że mogę) opinią na temat przeczytanej książki.

Najciekawszą z tych ośmiu książek okazała się autobiograficzna opowieść Jeanette Winterson. Cenię autorkę od czasów nauki w liceum, kiedy to zaczytywałam się w powieściach Zapisane na ciele, Płeć wiśni i Nie tylko pomarańcze....Jako studentka odkryłam O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie i do dziś uważam tę książkę za genialną - szczerą, odważną, zmuszającą do myślenia. Od niedawna mogę do niej wracać, kiedy chcę, ponieważ była jednym z moich zeszłorocznych prezentów urodzinowych. W księgarniach jej nie znajdziecie, trzeba "polować" na allegro.



Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna? intryguje tytułem i, na szczęście, nie tylko tytuł jest interesujący. Całość przeczytałam jednym tchem. Jeanette Winterson szczerze opowiada o trudnym dzieciństwie adoptowanego dziecka, o potrzebie bezpieczeństwa, o poszukiwaniu korzeni, o miłości do książek. Nadawcą tytułowego pytania była bardzo nieszczęśliwa kobieta - adopcyjna matka pisarki, adresatem - szesnastoletnia Jeanette, która postanowiła wyprowadzić się z domu i poszukać szczęścia gdzie indziej. Winterson dorastała w niezdrowej atmosferze, przepełnionej religijnym fanatyzmem, brakiem miłości, dotyku drugiej osoby, szczerej rozmowy. Życie u boku toksycznego rodzica nie należy do przyjemnych. Wrażliwa i inteligentna istota szuka drogi ucieczki, choćby w lektury, które w rodzinnym domu Wintersonów były zakazane (Biblia stanowiła wyjątek). Jeanette godzinami przesiaduje więc w bibliotece, odkrywając i budując swój gust czytelniczy. Odskocznią od domu okazują się również związki z dziewczynami, później kobietami, co, jak można przypuszczać, jest dla starszej pani Winterson totalnym bluźnierstwem.

Proza i poezja to dawki lekarstw.Uzdrawiają to pęknięcie, któremu ulega wyobraźnia z winy rzeczywistości.

Po co ci szczęście... to książka świetnie napisana, pełna refleksji autorki - refleksji, które zmuszają czytelnika do przemyślenia wielu spraw. Tytuł jest, moim skromnym zdaniem, obłędny.

Bywają chwile, kiedy wszystko tak się psuje, że ledwie uchodzisz z życiem, i bywają chwile, kiedy do ciebie dociera, że bycie ledwie żywym, ale na twoich własnych warunkach, jest lepsze niż życie rozdętym półżyciem na warunkach cudzych.

wtorek, 28 stycznia 2014

wokół fotografii ("Autobiografia" Newtona).

Helmut Newton
Autobiografia
słowo/obraz terytoria, 2007


Na tym kończę swoją opowieść, ponieważ czytanie o cudzych sukcesach, małych czy dużych, nikogo nie interesuje. Liczy się osiąganie sukcesu. I o tym jest ta książka.

Autobiografia Helmuta Newtona nie jest książką o fotografii; nie jest również książką o tym, jak zostać fotografem. Autor nie opowiada o pasji fotografowania, o życiu z aparatem fotograficznym, traktowanym jak przedłużenie dłoni. Newton chciał być fotografem od zawsze, ale co bardzo istotne, pragnął sławy. Jego marzenie się spełniło i został jednym z najlepszych fotografów mody, a jego zdjęcia są rozpoznawalne na całym świecie.
Kobiety fascynowały Newtona zawsze. Pierwsza część autobiografii to opis poczynań erotomana, przez chwilę wyposzczonego wojną. Niemiecki fotograf kochał kobiety, nigdy nie traktował ich przedmiotowo, co widać na jego fotografiach. Zdjęcia przedstawiają silne, pewne siebie, dominujące kobiety, które oszałamiają urodą. Jego akty są kontrowersyjne, czasami perwersyjne, momentami ocierają się o pornografię, ale nie przekraczają granic dobrego smaku. Pomysły na fotografie czerpał z własnego życia, z własnych doświadczeń, a nudnej egzystencji nie miał, więc inspiracjami mógłby się podzielić z innymi.
Druga, mniej obszerna część Autobiografii, nosi tytuł Fotografia i zawiera notatki Helmuta, ściśle związane z pracą. Nieodłącznym atrybutem Newtona, prócz aparatu oczywiście, był zeszyt, w którym mężczyzna notował pomysły na sesje zdjęciowe, wrażenia ze spotkań z modelkami.

Helmut Newton miał ogromny dystans do siebie. Był egoistą. Wiedział, czego chce i nie poddawał się. W autobiografii wspomina wiele momentów, kiedy jego fotografie nie podobały się i odchodził z niczym. Odwiedzał magazyny mody ze swoim portfolio, dotarł np. do paryskiego Elle: stanąłem przed obliczem wszechmocnego Petera Knappa, dyrektora artystycznego, i jego gwiazdy przybocznej, którą był fotograf Foulie Elia. Popatrzyli na moje portfolio i podziękowali mi, a chwilę później, kiedy szedłem korytarzem do wyjścia, dobiegł mnie ich gromki śmiech. Nie było sympatycznie.
Jego pewność siebie, egocentryzm mogłyby drażnić, ale Newton potrafił być autoironiczny i sam wytykał sobie wady. W zamkniętym świecie magazynów mody, jeśli chciał się przebić, musiał być silny i głęboko przekonany o własnej wartości.
Kiedy zaczął zarabiać jako fotograf mody mógł mieć każdy sprzęt, ale często pracował z amatorskimi aparatami. Mawiał, słusznie zresztą, że liczy się pomysł, a nie świetne gadżety fotograficzne.

Nigdy mnie fotografia mody nie pasjonowała, nie znałam dobrze zdjęć Newtona, ale po przeczytaniu jego książki i przejrzeniu twórczości stwierdzam, że lubię tego człowieka. Niektóre z jego fotografii naprawdę hipnotyzują.

Dwa dni temu obejrzałam ponownie, po kilku latach przerwy, High Art (Sztuka wysublimowanej fotografii). Na nowo zachwyciłam się lekką ospałością tego filmu, pomysłem na relacjonowanie życia (swojego i przyjaciół) poprzez fotografię. Obraz Lisy Cholodenko jest niezwykle zmysłowy, seksowny i szczery. Utrzymany w ciepłych barwach, wysublimowany, choć odważny i ekshibicjonistyczny. Oglądałam High Art z taką samą fascynacją jak dziesięć lat temu. To, dla mnie, film doskonały.

wtorek, 22 października 2013

...człowiek jest nie do pomyślenia...

Jean Paul Sartre
Słowa
Wiedza i Życie, 2007


Nie mogę powtórzyć za Sartre: rozpocząłem życie tak samo, jak je zakończę - wśród książek. Wychowałam się, w przeciwieństwie do francuskiego filozofa, w domu bez książek, gdzie czytanie postrzegano jako fanaberię i marnowanie czasu. Niestety, moi bliscy częściej obcowali z telewizorem niż ze słowem i do tej pory zagadką mego życia pozostaje fakt, że czytam, otaczam się książkami i miłość do literatury z radością przekazuję córkom. W mojej literackiej edukacji niemałą rolę odegrała nauczycielka języka polskiego, którą miałam przyjemność poznać w IV klasie podstawówki - niekonwencjonalna pani w średnim wieku, której dom pachniał książkami. Skąd wiem, jak mieszkała? To dość nietypowe zapraszać dwunastolatków do własnego domu i czytać z nimi wiersze (najsilniejsze w mojej pamięci jest jednak nie to, że czytaliśmy, ale to, że gospodyni podała dzieciakom herbatę w pięknych filiżankach - czułam się prawie dorosła). Śmiem twierdzić, że dziś już na tego typu spotkania nie mogłabym liczyć. Pani J. była skuteczna, jeśli chodzi o zaszczepianie w młodych ludziach miłości do literatury; przeszłam nawet etap pt. "Chcę być taka jak moja nauczycielka, mieć dom pełen książek (i pięknych filiżanek), furę kręconych i płomiennie rudych włosów na głowie, nosić wełniane sukienki w kolorach jesieni i rajstopy pełne dziur (celowych, a nie przypadkowych)".

Moje pierwsze spotkanie z autorem zbioru opowiadań Mur (uwielbiam, choć za opowiadaniami nie przepadam) to czas studiów filozoficznych (ostatecznie przerwanych, ale interesujących). Zainteresowała mnie nie tyle twórczość egzystencjalisty, a jego osobowość i niebanalny związek z Simone de Beauvoir. Słowa nie sięgają czasu intelektualnych (i nie tylko) spotkań z tą fascynującą kobietą, ponieważ w niepozornej książeczce pisarz wspomina swe dzieciństwo. Słowa to pierwsza część zapowiedzianej, ale nigdy niedokończonej, opowieści autobiograficznej filozofa, obraz kształtowania się intelektualisty. Sartre dorastał pod kloszem, otoczony opieką przedwcześnie owdowiałej matki, odizolowany od rówieśników, indoktrynowany przez dziadka. To właśnie dziadek, Karol Schweitzer, wprowadził wnuka w świat literatury. Znalazłem swoją religię, nic ponad książkę nie wydawało mi się ważniejsze. Bibliotekę poczytywałem za świątynię. Postaci literackie zastąpiły małemu Jeanowi siostry, braci, kolegów. Książki rekompensowały samotność. Bohaterowie powieści nigdy nie umierali, byli towarzyszami zabaw. Sartre pisze, że był dorosłym w miniaturze, przebywając wśród dorosłych i czytając książki dla dorosłych. Jego matka, martwiąc się przeciążonym umysłem dziecięcia swego, wprowadziła go w świat literatury odpowiedniej dla młodego wieku. Ku zgorszeniu dziadka, oczywiście.

W drugiej części Słów, zatytułowanej Pisanie (pierwsza część to Czytanie), Sartre wyznaje, że nienawidził swego osobliwego dzieciństwa, przepełnionego samotnością i nadopiekuńczością dorosłych. Został niejako skazany na pisanie, będące idealnym zajęciem dla samotnego dziecka. Poczucie samotności wypełniło zresztą całe życie filozofa - dogmatyka: wątpiłem o wszystkim, prócz jednego - że jestem wybrańcem wątpienia; odbudowywałem jedną ręką to, co burzyłem drugą, a niepokój uważałem za gwarancję swojego bezpieczeństwa.

W 1964 roku Sartre odmówił przyjęcia Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za autobiograficzną powieść Słowa. Twierdził, że podobna nagroda nie powinna być wręczana za życia, ponieważ ogranicza wolność twórcy.
To, że Jean-Paul Sartre zachował się niekonwencjonalnie, wydaje się mniej istotne od tego, że nie powstały kolejne części zapowiadanej autobiografii pisarza. Poprzestał na Słowach, opisujących okres, który go ukształtował, a jak bardzo interesujące mogłyby być kolejne rozdziały życia filozofa.

Tytuł posta i zdania pisane kursywą to cytaty, pochodzące z książki Sartre.

środa, 19 czerwca 2013

Strzępy minionej rzeczywistości.

Patti Smith
Poniedziałkowe dzieci
Czarne, 2013


Trafiały się takie dni, dni szare i dżdżyste, gdy brooklyńskie ulice godne były fotografii - każde okno obiektywem leiki, ziarniste, nieruchome obrazy...

Biorę do ręki książkę Patti Smith. Zamieram, wpatrując się w zdjęcie na okładce. Po chwili spoglądam na tekst, zamieszczony obok fotografii. Fragment większej całości. Już wiem, że ta książka stanie się ważna, że będę się starała czytać ją powoli, uważnie...by delektować się każdym zdaniem...ale polegnę, zachłystując się słowami.

Patti Smith, pisarka, poetka, artystka, muzyk rockowy, kobieta wielowymiarowa.  Robert Mapplethorpe, fotograf. Losy tych dwojga splotły się w Nowym Jorku, w roku 1967......w tym małym wycinku czasoprzestrzeni porzuciliśmy naszą samotność i razem zastąpiliśmy ją ufnością (s.44).
Idealiści, outsiderzy, pełni pasji, zachłanni na życie. Pragnęli wyrażać siebie - Ona w muzyce rockowej, On w fotografii. Zafascynowani Nowym Jorkiem, błąkali się po zgliszczach lat 60-tych, szukając inspiracji, poddając się magnetycznemu urokowi bohemy i kultowego hotelu Chelsea. Wolni duchem, nieco poszarpani, skupieni przede wszystkim na wielowarstwowym świecie wewnętrznym. Utalentowani.

Normy ograniczały ich wolność. Patti podkreślała, że zawsze będzie tylko sobą: należę do klanu Piotrusia Pana i nigdy nie dorosnę (s.18). Pierwsze lata w Nowym Jorku były ciężkie, choć miasto niezmiennie inspirowało...

Żyłam w świecie swoich książek, z których większość napisano w XIX wieku. Chociaż byłam gotowa spać na ławkach, w metrze i na cmentarzach, dopóki nie znajdę pracy, nie mogłam sobie poradzić z doskwierającym mi głodem. Byłam chudzielcem o szybkiej przemianie materii i dużym apetycie. Nie mogłam się wyżywić romantyzmem. Nawet Baudelaire musiał jeść. W jego listach często dochodziło do głosu rozpaczliwe wołanie o mięso i porter (s.39)

Patti i Robert przetrwali wiele, bo żyli sztuką. Ta kapryśna dama uskrzydlała ich codzienność, karmiła zmęczone dusze, dawała nadzieję na przyszłość. Uzależnieni od siebie, zafascynowani sobą, spełnieni. Piękni. W otoczeniu ówczesnych artystów rozkwitali, ciesząc się jak dzieci z wyjątkowych spotkań. Janis Joplin, Allen Ginsberg, Andy Warhol, Jimi Hendrix...cudowne lata 70-te.

Czytając wspomnienia Patti Smith, przenosimy się w czasie. Wszystko, czego doświadcza artystka, staje się bliskie. Słowa zapadają w pamięć. Inspirują do myślenia. Jej życie fascynuje.
Patti pozwala zajrzeć za kulisy swego życia, pokazując świat, którego już nie ma. Rozmawia z czytelnikiem językiem miłości, pokoju, pasji. Budzi do życia.

Poniedziałkowe dzieci to intelektualna uczta.
Tęsknię za taką literaturą.

sobota, 2 czerwca 2012

"Miłość lwicy". Christina Hachfeld - Tapukai.

Christina Hachfeld - Tapukai to Niemka, która od kilkudziesięciu lat żyje w Afryce wśród ludu Samburu. Czarny Ląd zawsze był jej miłością. Po śmierci męża coraz częściej wyjeżdżała do Afryki, by tam odnajdywać spokój i cieszyć się życiem. W Niemczech pracowała jako dziennikarka, ale bez większego żalu porzuciła Europę, by wyjść za mąż za wojownika Samburu i zamieszkać z jego rodziną. Nie muszę dodawać, że kontakt z europejskimi przyjaciółmi i z własnymi synami został mocno zubożony.

Nie czytałam Białej Masajki, więc nie mam porównania, a piszą tu i ówdzie, że podobieństw między tymi książkami mnóstwo. Być może. Mnie przez większość czasu poświęconego Miłości lwicy drażniła naiwność, bezgraniczne uwielbienie, przymykanie oczu na niedogodności...Sielankowy obraz ludu, do którego Christina dołączyła przyprawia nie tylko o mdłości, ale przede wszystkim wydaje się nieszczery. Różnice zdań, kłótnie, nieporozumienia są normą w związku ludzi, którzy wychowali się w tej samej kulturze, a co dopiero wśród partnerów o tak odmiennych poglądach na życie. Tymczasem większość książki wypełniają wyrazy uwielbienia kobiety do mężczyzny, pozbawione jakiejkolwiek dawki krytyki. Rozumiem, że miłość jest ślepa, a w stanie zakochania oczy zachodzą mgłą, ale bez przesady. Łapałam się na tym, że czekałam na jakieś potknięcie, myśląc jednocześnie, że nie powinnam im źle życzyć, że może ona jest wysoce tolerancyjną kobietą i poddaje się temu, co przynosi codzienność bez szemrania. Doczekałam się zwrotu akcji, drastycznego nawet, ale o tym pisać nie będę.

Nie zachwyciła mnie ta książka, ale nie żałuję, że ją przeczytałam. Autorka nie pisze tylko o swoich miłosnych uczuciach, ale również o plemieniu Samburu. Są to ciekawe, warte uwagi informacje, dzięki którym można lepiej "poznać" tak odległą od naszej kulturę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...