Sophie Hannah
Buźka
Wydawnictwo Literackie, 2015
Powieść Sophie Hannah została wcześniej wydana pod tytułem Twarzyczka i już wtedy o niej słyszałam, czytałam, kojarzyłam okładkę. Jednak dopiero teraz postanowiłam sięgnąć po tę książkę, skuszona wieloma pozytywnymi opiniami na temat twórczości angielskiej pisarki.
Wybrałam Buźkę, ponieważ lubię zaczynać od początku, a ten tytuł to pierwszy tom cyklu z konstablem Simonem Waterhouse w roli śledczego. Powieść towarzyszyła mi w podróży z Poznania do Słupska i muszę przyznać, że przyjemnie spędziłam kilka godzin w pociągu. Uważam, że Buźka to godna polecenia historia, ale spodziewałam się, że będzie w niej coś innego, jakiś rys charakterystyczny, który zapamiętam i dzięki któremu powieści Hannah są tak wyjątkowe. Tymczasem przeczytałam zgrabnie napisany thriller psychologiczny, w którym momentami trudno zgadnąć, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Relacje rodzinne są zawiłe, emocje utrudniają ocenę sytuacji, pozory mylą. W "idealny" świat rodziny Fancourt wkracza strach i stopniowo na światło dzienne wychodzą małe i większe tajemnice mieszkańców pięknego domu. Ginie niemowlę, o czym przekonana jest tylko jego matka, ponieważ według pozostałych mieszkańców rezydencji dziecko jest całe i zdrowe. Tyle tylko, że Alice uważa, że to nie jej córeczka, że ktoś podmienił dzieci i ona, jako mama, czuje i wie, że dziewczynka leżąca w łóżeczku to obce niemowlę. Rozpoczyna się śledztwo, w którym od początku Alice jest na straconej pozycji, ponieważ nie jest w stanie udowodnić, że jej córka zaginęła. Nawet jak wydaje jej się, że ma dowód (np. zdjęcia małej), okazuje się, że jednak nie ma. Większość uważa, że traci zmysły albo dopadła ją poporodowa depresja. Robią z niej wariatkę. Jednak konstabl Simon Waterhouse widzi to, co umyka innym i powoli odkrywa prawdę, wielokrotnie "po drodze" gubiąc się w śledztwie. Simon to dość nieprzystępna postać. Mężczyzna po przejściach, który ma dar dostrzegania szczegółów i nieustannie analizuje, jest flegmatyczny, ale uważny. Mam wobec funkcjonariusza mieszane uczucia. Może w kolejnej części cyklu bardziej mnie do siebie przekona, a może wcale nie musi.
Fajny pomysł na fabułę, lekki styl autorki, niepokój towarzyszący czytaniu i fakt, że nie odgadłam zakończenia historii sprawiły, że Buźkę czytałam z przyjemnością i mogę polecać innym.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo literackie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo literackie. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 10 grudnia 2015
poniedziałek, 19 października 2015
Simona, kobieta niezwykła.
Anna Kamińska
Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak
Wydawnictwo Literackie, 2015
Tak się złożyło, że przez dłuższy czas nie sięgałam po biografie i zapomniałam jak bardzo lubię je czytać. Zazwyczaj, w przeszłości, wybierałam opowieści o ludziach, których nazwisko nie jest mi obce, o których mogę opowiedzieć, ponieważ lubię ich twórczość czy są kimś na tyle kontrowersyjnym, że nie sposób nie wiedzieć o ich istnieniu. Do biografii Simony Kossak przyciągnęła mnie okładka książki. Fotografia kobiety, całującej kruka (który, jak się w trakcie lektury przekonałam, odegrał istotną rolę w życiu tytułowej bohaterki), trzymającej w dłoni analogowy aparat fotograficzny, jest cudna. O samej Simonie nigdy nie słyszałam, nie wiedziałam, kim była, czym się w życiu zajmowała i dlaczego jej życie było niezwyczajne. Nazwisko wywołało jednoznaczne skojarzenie i słusznie, ponieważ Simona pochodziła z tych Kossaków, ale jej życiowe wybory miały niewiele wspólnego ze ścieżkami, którymi kroczyli jej przodkowie. Nie została malarką, bo brakowało jej talentu. Czasami myślała o pisaniu (jej ciotkami były Maria Pawlikowska - Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec), ale wolała czytać książki. Później, jako doktor nauk leśnych, będzie publikowała teksty, wyda książki, ale twórczość Simony niewiele ma wspólnego z poezją.
Simona była dzieckiem niechcianym, ponieważ miała czelność urodzić się dziewczynką. Dzieciństwo w krakowskim domu, zwanym Kossakówką, upłynęło dziewczynce pod znakiem zakazów i nakazów. Simona do końca życia nienawidziła tego miejsca, z którym wiązały się przykre wspomnienia. Wiedziała, że po studiach w Krakowie, nie wróci już do Kossakówki. Jedynym pozytywnym aspektem w domu rodzinnym była obecność zwierząt, które Simona kochała nad życie. Wśród zwierząt czuła się najlepiej, z ludźmi nie mogła znaleźć wspólnego języka.
W czasie studiów Simona nie była odludkiem, czynnie działała w organizacjach studenckich, bawiła się w czasie Juwenaliów.
Jako biolog, zainteresowany zootechniką i zafascynowany światem zwierząt, wyruszyła pod koniec studiów w poszukiwaniu pracy na rekonesans w Bieszczady. Usłyszała, że dzicz nie jest dla kobiet. Kobiety się tutaj nie odnajdują. Boją się same pójść do lasu. Boją się samotnie mieszkać. Poza tym kobiety rodzą dzieci. Człowiek, który wypowiedział te słowa, miał ograniczone horyzonty myślowe i widocznie nie spotkał w swym życiu kobiety podobnej do Simony. Kobiety, która się nie poddała i znalazła swoje miejsce na ziemi w Białowieży, gdzie spędziła resztę życia. Samotnie przemierzała puszczę, badając życie zwierząt. Na Dziedzince, bo tak nazywała się leśniczówka, w której Simona zamieszkała, nie było prądu, wanny, lodówki, ale był spokój, zwierzęta, książki. I Lech Wilczek, fotograf, który żył z Simoną, ale nie był to związek oczywisty. Mieszkali na Dziedzince trzydzieści pięć lat, ale czy byli razem? Oboje najbardziej cenili sobie wolność, nie definiowali tego, co ich łączy. Lubili być razem, kochali Białowieżę, dobrze czuli się w lesie.
Simona Kossak od zwierząt otrzymała to, czego nigdy nie dostała od ludzi. Całe życie walczyła o to, by jej praca coś znaczyła. Prowadziła w radiu Białystok audycję o zwyczajach seksualnych zwierząt, dlatego na Podlasiu jest legendą. Żyła skromnie, choć skromna nie była. Chciała się wciąż rozwijać, uczyć nowych rzeczy. Nie była osobą towarzyską, na Dziedzince rzadko pojawiali się goście. Zresztą mało kto zniósłby pobyt w zatęchłej, przesiąkniętej zapachem zwierząt, leśniczówce. Jedna z kobiet, która bywała na Dziedzince, wspomina: Jak spałam u Simony, ciągle coś po mnie latało: a to myszy, a to szczury, a to popielice. Na podłodze leżał dzik, a na fotelu sofa kłapała dziobem. Ktoś nerwowy ze strachu chybaby tam umarł.
Biografia Simony Kossak opowiada o życiu pełnym pasji, więc opowieść Anny Kamińskiej nie mogła być słaba. Czyta się cudnie.
Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak
Wydawnictwo Literackie, 2015
Tak się złożyło, że przez dłuższy czas nie sięgałam po biografie i zapomniałam jak bardzo lubię je czytać. Zazwyczaj, w przeszłości, wybierałam opowieści o ludziach, których nazwisko nie jest mi obce, o których mogę opowiedzieć, ponieważ lubię ich twórczość czy są kimś na tyle kontrowersyjnym, że nie sposób nie wiedzieć o ich istnieniu. Do biografii Simony Kossak przyciągnęła mnie okładka książki. Fotografia kobiety, całującej kruka (który, jak się w trakcie lektury przekonałam, odegrał istotną rolę w życiu tytułowej bohaterki), trzymającej w dłoni analogowy aparat fotograficzny, jest cudna. O samej Simonie nigdy nie słyszałam, nie wiedziałam, kim była, czym się w życiu zajmowała i dlaczego jej życie było niezwyczajne. Nazwisko wywołało jednoznaczne skojarzenie i słusznie, ponieważ Simona pochodziła z tych Kossaków, ale jej życiowe wybory miały niewiele wspólnego ze ścieżkami, którymi kroczyli jej przodkowie. Nie została malarką, bo brakowało jej talentu. Czasami myślała o pisaniu (jej ciotkami były Maria Pawlikowska - Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec), ale wolała czytać książki. Później, jako doktor nauk leśnych, będzie publikowała teksty, wyda książki, ale twórczość Simony niewiele ma wspólnego z poezją.
Simona była dzieckiem niechcianym, ponieważ miała czelność urodzić się dziewczynką. Dzieciństwo w krakowskim domu, zwanym Kossakówką, upłynęło dziewczynce pod znakiem zakazów i nakazów. Simona do końca życia nienawidziła tego miejsca, z którym wiązały się przykre wspomnienia. Wiedziała, że po studiach w Krakowie, nie wróci już do Kossakówki. Jedynym pozytywnym aspektem w domu rodzinnym była obecność zwierząt, które Simona kochała nad życie. Wśród zwierząt czuła się najlepiej, z ludźmi nie mogła znaleźć wspólnego języka.
W czasie studiów Simona nie była odludkiem, czynnie działała w organizacjach studenckich, bawiła się w czasie Juwenaliów.
Jako biolog, zainteresowany zootechniką i zafascynowany światem zwierząt, wyruszyła pod koniec studiów w poszukiwaniu pracy na rekonesans w Bieszczady. Usłyszała, że dzicz nie jest dla kobiet. Kobiety się tutaj nie odnajdują. Boją się same pójść do lasu. Boją się samotnie mieszkać. Poza tym kobiety rodzą dzieci. Człowiek, który wypowiedział te słowa, miał ograniczone horyzonty myślowe i widocznie nie spotkał w swym życiu kobiety podobnej do Simony. Kobiety, która się nie poddała i znalazła swoje miejsce na ziemi w Białowieży, gdzie spędziła resztę życia. Samotnie przemierzała puszczę, badając życie zwierząt. Na Dziedzince, bo tak nazywała się leśniczówka, w której Simona zamieszkała, nie było prądu, wanny, lodówki, ale był spokój, zwierzęta, książki. I Lech Wilczek, fotograf, który żył z Simoną, ale nie był to związek oczywisty. Mieszkali na Dziedzince trzydzieści pięć lat, ale czy byli razem? Oboje najbardziej cenili sobie wolność, nie definiowali tego, co ich łączy. Lubili być razem, kochali Białowieżę, dobrze czuli się w lesie.
Simona Kossak od zwierząt otrzymała to, czego nigdy nie dostała od ludzi. Całe życie walczyła o to, by jej praca coś znaczyła. Prowadziła w radiu Białystok audycję o zwyczajach seksualnych zwierząt, dlatego na Podlasiu jest legendą. Żyła skromnie, choć skromna nie była. Chciała się wciąż rozwijać, uczyć nowych rzeczy. Nie była osobą towarzyską, na Dziedzince rzadko pojawiali się goście. Zresztą mało kto zniósłby pobyt w zatęchłej, przesiąkniętej zapachem zwierząt, leśniczówce. Jedna z kobiet, która bywała na Dziedzince, wspomina: Jak spałam u Simony, ciągle coś po mnie latało: a to myszy, a to szczury, a to popielice. Na podłodze leżał dzik, a na fotelu sofa kłapała dziobem. Ktoś nerwowy ze strachu chybaby tam umarł.
Biografia Simony Kossak opowiada o życiu pełnym pasji, więc opowieść Anny Kamińskiej nie mogła być słaba. Czyta się cudnie.
środa, 4 lutego 2015
Miasteczko Palokaski.
J.K.Johansson
Miasteczko Palokaski 1. Laura
Wydawnictwo Literackie, 2014
Czasami wystarczy przyjemność z czytania, a czytałam tę książkę z przyjemnością. Nie wiem dlaczego, bo nie jest dobrze napisana. Nie czuję się usatysfakcjonowana rozwinięciem fabuły, zabrakło mi w powieści konkretów, ale i tak historia mnie wciągnęła i chętnie przeczytam drugi tom Miasteczka Palokaski.
Czytając powieść grupy autorów, kryjących się pod pseudonimem J.K.Johansson miałam wrażenie, że albo nie mieli pomysłu na stworzenie spójnej historii, albo mieli tych pomysłów za dużo i w efekcie, zamiast thrillera psychologicznego, napisali powieść obyczajową, która nie jest w stanie wpłynąć na emocje czytelnika. Jednak mnie się podobała, za cholerę nie wiem, dlaczego.
Miia Pahjavirta wraca do rodzinnego miasteczka i rozpoczyna pracę jako pedagog szkolny. Praca w szkole ma być antidotum na uzależnienie od internetu, z którym kobieta zmaga się od lat. Miia wcześniej pracowała w policji jako specjalistka od kontaktu z mediami internetowymi. Teraz ma zamiar utrzymywać kontakt z ludźmi. W szkole, w której zatrudniono Miię, pracuje jej brat. Nikke jest lubianym przez uczniów psychologiem. Dzieciaki mają do niego zaufanie i częściej niż gabinet pedagoga, wybierają gabinet psychologa.
Pierwszy dzień pracy Mii rozpoczyna się od informacji o zaginięciu jednej z uczennic. Piętnastoletnia Laura, utalentowana muzycznie dziewczyna, nie wróciła do domu i nikt nie wie, co się z nią stało. Miia na własną rękę zaczyna grzebać w historii dziewczyny, jej rówieśników, własnego brata... Toczy się opowieść, której potencjał został zmarnowany. Laura miała być trzymającym w napięciu thrillerem psychologicznym, a jest powieścią obyczajową z potencjalną zbrodnią w tle. Nikt nie wie, co się stało z uczennicą, ale czytelnik ma wrażenie, że nikt za bardzo nie interesuje się tą sprawą. Niby policja prowadzi jakieś śledztwo, ale nic z niego nie wynika. Fabuła stoi w miejscu i nagle bum...mamy zamglone rozwiązanie. I otwarte zakończenie książki, które pozwala przypuszczać, że do tej historii jeszcze wrócimy.
Mimo małego zaangażowania autorów w stworzenie dobrej historii, powieść mnie nie zawiodła. I jest to dla mnie samej zaskoczeniem, bo punktów niedopracowanych jest tutaj wiele. Może naprawdę chodzi właśnie o to, że czasami wystarczy przyjemność z czytania.
Miasteczko Palokaski 1. Laura
Wydawnictwo Literackie, 2014
Czasami wystarczy przyjemność z czytania, a czytałam tę książkę z przyjemnością. Nie wiem dlaczego, bo nie jest dobrze napisana. Nie czuję się usatysfakcjonowana rozwinięciem fabuły, zabrakło mi w powieści konkretów, ale i tak historia mnie wciągnęła i chętnie przeczytam drugi tom Miasteczka Palokaski.
Czytając powieść grupy autorów, kryjących się pod pseudonimem J.K.Johansson miałam wrażenie, że albo nie mieli pomysłu na stworzenie spójnej historii, albo mieli tych pomysłów za dużo i w efekcie, zamiast thrillera psychologicznego, napisali powieść obyczajową, która nie jest w stanie wpłynąć na emocje czytelnika. Jednak mnie się podobała, za cholerę nie wiem, dlaczego.
Miia Pahjavirta wraca do rodzinnego miasteczka i rozpoczyna pracę jako pedagog szkolny. Praca w szkole ma być antidotum na uzależnienie od internetu, z którym kobieta zmaga się od lat. Miia wcześniej pracowała w policji jako specjalistka od kontaktu z mediami internetowymi. Teraz ma zamiar utrzymywać kontakt z ludźmi. W szkole, w której zatrudniono Miię, pracuje jej brat. Nikke jest lubianym przez uczniów psychologiem. Dzieciaki mają do niego zaufanie i częściej niż gabinet pedagoga, wybierają gabinet psychologa.
Pierwszy dzień pracy Mii rozpoczyna się od informacji o zaginięciu jednej z uczennic. Piętnastoletnia Laura, utalentowana muzycznie dziewczyna, nie wróciła do domu i nikt nie wie, co się z nią stało. Miia na własną rękę zaczyna grzebać w historii dziewczyny, jej rówieśników, własnego brata... Toczy się opowieść, której potencjał został zmarnowany. Laura miała być trzymającym w napięciu thrillerem psychologicznym, a jest powieścią obyczajową z potencjalną zbrodnią w tle. Nikt nie wie, co się stało z uczennicą, ale czytelnik ma wrażenie, że nikt za bardzo nie interesuje się tą sprawą. Niby policja prowadzi jakieś śledztwo, ale nic z niego nie wynika. Fabuła stoi w miejscu i nagle bum...mamy zamglone rozwiązanie. I otwarte zakończenie książki, które pozwala przypuszczać, że do tej historii jeszcze wrócimy.
Mimo małego zaangażowania autorów w stworzenie dobrej historii, powieść mnie nie zawiodła. I jest to dla mnie samej zaskoczeniem, bo punktów niedopracowanych jest tutaj wiele. Może naprawdę chodzi właśnie o to, że czasami wystarczy przyjemność z czytania.
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Rachel Cusk i jej podróż do Włoch.
Rachel Cusk
Ostatnia wieczerza. Lato we Włoszech
Wydawnictwo Literackie, 2010
Książka Cusk zdecydowanie nie należy do kategorii: zmęczyłam się codziennością, więc wyruszam do Włoch, by w pięknych okolicznościach przyrody, delektować się życiem. Choć autorka Ostatniej wieczerzy delektuje się pobytem we Włoszech i okoliczności przyrody też są urocze. Jednak Cusk ma specyficzny styl i nie umiałaby stworzyć prostej, przepełnionej radością, opowieści o blaskach (tylko blaskach) Toskanii. Jej zapiski trzymają się życia, mają różne odcienie i momentami nie ociekają słodyczą.
Autobiograficzna opowieść brytyjskiej pisarki w dużej mierze zbliża czytelnika do sztuki. Autorka bardziej skupia się na tym, co było niż na tym, co jest. Częściej wspomina o dziełach włoskich artystów niż o urokach włoskiej wsi. W sztuce szuka ukojenia, dzięki niej wycisza niepokój, który zawsze niepostrzeżenie wkrada się do ludzkiej duszy i każe człowiekowi wyruszyć w drogę. Rachel Cusk - matka, żona i pisarka - w podróży szuka natchnienia, oderwania od rutyny codziennego życia, uporządkowania relacji małżeńskich, które są chwiejne. W Ostatniej wieczerzy autorka wspomina o mężu; wiemy, że do Włoch wyjechała cała rodzina, ale częściej czytamy o córkach niż o partnerze życiowym. Czytając tę książkę wiedziałam, że małżeństwo Cusk nie przetrwało próby czasu. Zdążyłam już przeczytać Po. O małżeństwie i rozstaniu - gorzką opowieść o rozpadzie i tworzeniu siebie na nowo, ale o tej książce napiszę innym razem.
Mnie jest po drodze z twórczością Rachel Cusk. Bardzo lubię jej styl i szczerość, z jaką pisze o sobie i swoich bliskich, o niepokojach, których doznaje niemal codziennie, o tym, że coś się nie udaje. Cenię ją, bo jest ciekawą kobietą, która nie boi się wygłaszać kontrowersyjnych poglądów i potrafi się wkurzyć na świat. Jak każda/każdy z nas.
Książki Cusk nie mają w sobie nic cukierkowego, nie jestem w stanie wyłowić z nich fałszu. Jest jak jest i o tym się pisze. I wtedy, gdy dostanie się porządnego kopa od życia, i wtedy, gdy smutek i złość mogą zostać uznane przez otoczenie za fanaberię. Świat się czasami wali spektakularnie, a czasami dyskretnie i powoli.
Ostatnia wieczerza. Lato we Włoszech
Wydawnictwo Literackie, 2010
Książka Cusk zdecydowanie nie należy do kategorii: zmęczyłam się codziennością, więc wyruszam do Włoch, by w pięknych okolicznościach przyrody, delektować się życiem. Choć autorka Ostatniej wieczerzy delektuje się pobytem we Włoszech i okoliczności przyrody też są urocze. Jednak Cusk ma specyficzny styl i nie umiałaby stworzyć prostej, przepełnionej radością, opowieści o blaskach (tylko blaskach) Toskanii. Jej zapiski trzymają się życia, mają różne odcienie i momentami nie ociekają słodyczą.
Autobiograficzna opowieść brytyjskiej pisarki w dużej mierze zbliża czytelnika do sztuki. Autorka bardziej skupia się na tym, co było niż na tym, co jest. Częściej wspomina o dziełach włoskich artystów niż o urokach włoskiej wsi. W sztuce szuka ukojenia, dzięki niej wycisza niepokój, który zawsze niepostrzeżenie wkrada się do ludzkiej duszy i każe człowiekowi wyruszyć w drogę. Rachel Cusk - matka, żona i pisarka - w podróży szuka natchnienia, oderwania od rutyny codziennego życia, uporządkowania relacji małżeńskich, które są chwiejne. W Ostatniej wieczerzy autorka wspomina o mężu; wiemy, że do Włoch wyjechała cała rodzina, ale częściej czytamy o córkach niż o partnerze życiowym. Czytając tę książkę wiedziałam, że małżeństwo Cusk nie przetrwało próby czasu. Zdążyłam już przeczytać Po. O małżeństwie i rozstaniu - gorzką opowieść o rozpadzie i tworzeniu siebie na nowo, ale o tej książce napiszę innym razem.
Mnie jest po drodze z twórczością Rachel Cusk. Bardzo lubię jej styl i szczerość, z jaką pisze o sobie i swoich bliskich, o niepokojach, których doznaje niemal codziennie, o tym, że coś się nie udaje. Cenię ją, bo jest ciekawą kobietą, która nie boi się wygłaszać kontrowersyjnych poglądów i potrafi się wkurzyć na świat. Jak każda/każdy z nas.
Książki Cusk nie mają w sobie nic cukierkowego, nie jestem w stanie wyłowić z nich fałszu. Jest jak jest i o tym się pisze. I wtedy, gdy dostanie się porządnego kopa od życia, i wtedy, gdy smutek i złość mogą zostać uznane przez otoczenie za fanaberię. Świat się czasami wali spektakularnie, a czasami dyskretnie i powoli.
poniedziałek, 13 października 2014
Burza słoneczna. Kolejny skandynawski kryminał.
Asa Larsson
Burza słoneczna
Wydawnictwo Literackie, 2013
Pierwsza część cyklu z Rebeką Martinsson w roli głównej. Książka wcześniej wydana pod tytułem Burza z krańców ziemi. Kolejny skandynawski kryminał, który czyta się dobrze, ale wielką fanką Asy Larsson raczej nie zostanę.
Rebeka nie jest policjantką, tylko prawniczką, specjalizującą się w prawie podatkowym. Nie powinna prowadzić śledztwa w sprawie zabójstwa, a jednak...odbiera telefon od znajomej i podejmuje decyzję, która odmienia jej codzienność. W rodzinnym mieście Rebeki dokonano okrutnej zbrodni. Ofiara to Wiktor Strandgard, brat wyżej wspomnianej znajomej, a poza tym lubiany kaznodzieja, zwany Rajskim Chłopcem. Mężczyzna został zamordowany w miejscowym kościele Źródła Mocy, który jest niczym innym jak siedzibą sekty religijnej. Zwłoki, znalezione przez Sannę Strandgard, są zmasakrowane, a sama kobieta jest w tak dużym szoku, że nie wie, co zrobić i dzwoni do Rebeki, prosząc ją o pomoc. Prawniczka zgadza się pojechać do miasteczka, z którego kiedyś uciekła. Musi zmierzyć się nie tylko z morderstwem, ale również z własną pogmatwaną przeszłością.
Bohaterowie kryminału Larsson są interesujący - i Rebeka Martinsson, i ciężarna funkcjonariuszka Anna Maria Mella, i wchodzący wszystkim w paradę prokurator Carl von Post. Wątek religijny również został ciekawie poprowadzony. Jednak Burza słoneczna miejscami nuży. Larsson nie udało się wprowadzić nastroju grozy i przykuć uwagi czytelnika. Akcja toczy się powoli, bez napięcia, statycznie. Powieść nie wciąga, można ją odłożyć i wrócić do czytania po dwóch dniach. Lubię klimat skandynawskich kryminałów i tę charakterystyczną dla nich niespieszność, ale bez przesady. Kryminał powinien być kryminałem, a nie ze strony na stronę stawać się powieścią obyczajową. Od kryminału oczekuję więcej, dlatego nie zostanę wielką fanką Asy Larrson.
Burza słoneczna
Wydawnictwo Literackie, 2013
Pierwsza część cyklu z Rebeką Martinsson w roli głównej. Książka wcześniej wydana pod tytułem Burza z krańców ziemi. Kolejny skandynawski kryminał, który czyta się dobrze, ale wielką fanką Asy Larsson raczej nie zostanę.
Rebeka nie jest policjantką, tylko prawniczką, specjalizującą się w prawie podatkowym. Nie powinna prowadzić śledztwa w sprawie zabójstwa, a jednak...odbiera telefon od znajomej i podejmuje decyzję, która odmienia jej codzienność. W rodzinnym mieście Rebeki dokonano okrutnej zbrodni. Ofiara to Wiktor Strandgard, brat wyżej wspomnianej znajomej, a poza tym lubiany kaznodzieja, zwany Rajskim Chłopcem. Mężczyzna został zamordowany w miejscowym kościele Źródła Mocy, który jest niczym innym jak siedzibą sekty religijnej. Zwłoki, znalezione przez Sannę Strandgard, są zmasakrowane, a sama kobieta jest w tak dużym szoku, że nie wie, co zrobić i dzwoni do Rebeki, prosząc ją o pomoc. Prawniczka zgadza się pojechać do miasteczka, z którego kiedyś uciekła. Musi zmierzyć się nie tylko z morderstwem, ale również z własną pogmatwaną przeszłością.
Bohaterowie kryminału Larsson są interesujący - i Rebeka Martinsson, i ciężarna funkcjonariuszka Anna Maria Mella, i wchodzący wszystkim w paradę prokurator Carl von Post. Wątek religijny również został ciekawie poprowadzony. Jednak Burza słoneczna miejscami nuży. Larsson nie udało się wprowadzić nastroju grozy i przykuć uwagi czytelnika. Akcja toczy się powoli, bez napięcia, statycznie. Powieść nie wciąga, można ją odłożyć i wrócić do czytania po dwóch dniach. Lubię klimat skandynawskich kryminałów i tę charakterystyczną dla nich niespieszność, ale bez przesady. Kryminał powinien być kryminałem, a nie ze strony na stronę stawać się powieścią obyczajową. Od kryminału oczekuję więcej, dlatego nie zostanę wielką fanką Asy Larrson.
środa, 3 września 2014
Szlakiem kości...
Elly Griffiths
Szlak kości
Wydawnictwo Literackie, 2011
Czasami nie mogę wybrać książki, którą chciałabym przeczytać. Leży przede mną kilka ciekawych tytułów, a mnie się wydaje, że w tym momencie żaden z nich nie okaże się interesujący. Wyjściem z tej nieprzyjemnej sytuacji jest sięgnięcie po kryminał. Tak, ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że na powieść kryminalną zawsze mam ochotę. Kiedy trafiłam na Szlak kości nie miałam problemu z lekturą. Czytałam Zatrute ciasteczko Alana Bradleya. Jednak na książkę Elly Griffiths trafiłam, będąc u przyjaciół i nie chciałam jej zabierać do domu, więc rozstałam się na chwilę z Flawią de Luce, by rozsmakować się w historii pewnego porwania.
Ruth Galloway jest antropologiem, dlatego zostaje poproszona o zbadanie kości, znalezionych na bagnach. Okazuje się, że kości są bardzo stare, pochodzą z epoki żelaza i są to kości dziecka. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym zostały odkryte, można przypuszczać, że dziecko stałą się ofiarą kultu. Tak się składa, że pani antropolog kilka lat wcześniej prowadziła szczegółowe badania na tych bagnistych terenach i doskonale zna skandynawską mitologię. Dzięki temu Ruth staje się cennym informatorem dla policji i zaczyna owocną współpracę z inspektorem Nelsonem.
Galloway jest specjalistką od przeszłości, zna się na kościach i rytualnych obrzędach. Tymczasem policję interesuje przede wszystkim teraźniejszość, czyli zniknięcie dziewczynki, które może mieć związek z tragedią sprzed dziesięciu lat, a nie z wydarzeniami z epoki żelaza. Niespodziewanie dla samej siebie, Ruth staje się nie tylko obserwatorem wydarzeń, ale również ofiarą potencjalnego zbrodniarza.
To nie jest najlepszy kryminał, jaki czytałam. Griffiths szybko odsłoniła karty i bez trudu mogłam odgadnąć, kto wprowadził chaos do spokojnego miasteczka i co stało się z Lucy, dziewczynką, która kilka lat wcześniej zniknęła w podejrzanych okolicznościach. Wątek kryminalny wypada średnio, a mimo to czytałam Szlak kości z przyjemnością i mam ochotę na więcej (w Polsce ukazały się na razie dwa tomy serii). Polubiłam głównych bohaterów, z którymi spotkam się w kolejnej książce i będę śledziła ich życiowe perypetie. Do Camilli Lackberg też mogłabym się momentami przyczepić, bo nie wszystkie części skandynawskiej sagi są świetne, ale ile się dzieje u bohaterów, których poznajemy bliżej z tomu na tom. Ruth i inspektor Nelson wzbudzili moją sympatię, a zakończenie książki sprawiło, że już nie mogę się doczekać, co będzie dalej...
Szlak kości
Wydawnictwo Literackie, 2011
Czasami nie mogę wybrać książki, którą chciałabym przeczytać. Leży przede mną kilka ciekawych tytułów, a mnie się wydaje, że w tym momencie żaden z nich nie okaże się interesujący. Wyjściem z tej nieprzyjemnej sytuacji jest sięgnięcie po kryminał. Tak, ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że na powieść kryminalną zawsze mam ochotę. Kiedy trafiłam na Szlak kości nie miałam problemu z lekturą. Czytałam Zatrute ciasteczko Alana Bradleya. Jednak na książkę Elly Griffiths trafiłam, będąc u przyjaciół i nie chciałam jej zabierać do domu, więc rozstałam się na chwilę z Flawią de Luce, by rozsmakować się w historii pewnego porwania.
Ruth Galloway jest antropologiem, dlatego zostaje poproszona o zbadanie kości, znalezionych na bagnach. Okazuje się, że kości są bardzo stare, pochodzą z epoki żelaza i są to kości dziecka. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym zostały odkryte, można przypuszczać, że dziecko stałą się ofiarą kultu. Tak się składa, że pani antropolog kilka lat wcześniej prowadziła szczegółowe badania na tych bagnistych terenach i doskonale zna skandynawską mitologię. Dzięki temu Ruth staje się cennym informatorem dla policji i zaczyna owocną współpracę z inspektorem Nelsonem.
Galloway jest specjalistką od przeszłości, zna się na kościach i rytualnych obrzędach. Tymczasem policję interesuje przede wszystkim teraźniejszość, czyli zniknięcie dziewczynki, które może mieć związek z tragedią sprzed dziesięciu lat, a nie z wydarzeniami z epoki żelaza. Niespodziewanie dla samej siebie, Ruth staje się nie tylko obserwatorem wydarzeń, ale również ofiarą potencjalnego zbrodniarza.
To nie jest najlepszy kryminał, jaki czytałam. Griffiths szybko odsłoniła karty i bez trudu mogłam odgadnąć, kto wprowadził chaos do spokojnego miasteczka i co stało się z Lucy, dziewczynką, która kilka lat wcześniej zniknęła w podejrzanych okolicznościach. Wątek kryminalny wypada średnio, a mimo to czytałam Szlak kości z przyjemnością i mam ochotę na więcej (w Polsce ukazały się na razie dwa tomy serii). Polubiłam głównych bohaterów, z którymi spotkam się w kolejnej książce i będę śledziła ich życiowe perypetie. Do Camilli Lackberg też mogłabym się momentami przyczepić, bo nie wszystkie części skandynawskiej sagi są świetne, ale ile się dzieje u bohaterów, których poznajemy bliżej z tomu na tom. Ruth i inspektor Nelson wzbudzili moją sympatię, a zakończenie książki sprawiło, że już nie mogę się doczekać, co będzie dalej...
poniedziałek, 1 września 2014
Kobiety z Arlington Park.
Rachel Cusk
Arlington Park
Wydawnictwo Literackie, 2010
Moje pierwsze spotkanie z prozą Rachel Cusk uważam za bardzo udane. Arlington Park to opowieść o kobietach, mieszkających na przedmieściach Londynu; o matkach, które zalewa gorycz z powodu utraconej wolności; o niespełnieniu i codziennej walce o zachowanie pozorów szczęścia. Jest gorzko. Smutno. Momentami cholernie prawdziwie.
Nawet przez chwilę nie utożsamiłam się z żadną z tych kobiet. Portrety bohaterek są mocno przerysowane, dawka niezadowolenia z życia przekracza normę. Jednak dzięki temu zabiegowi czytelnik nie jest w stanie czytać tej powieści z obojętnym wyrazem twarzy. Nastroje, których doznają bohaterki książki, są odczuciami wszystkich kobiet. Jednak większość żon i matek nie przeżywa ich codziennie, niemal w każdej godzinie dnia; większości z nas nie przesłaniają one radosnych chwil. Nikt nie twierdzi, że życie to pasmo pozytywnych emocji, ale nie jest też tak, że nieustannie torturuje nas codzienność i na każdym kroku zmagamy się z trudnościami i przeszkodami. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, że bohaterki na własne życzenie stały się współczesnymi męczennicami i każdego dnia dokonują swoistego samobiczowania. Życie tych kobiet jest stabilne, nie zmagają się one z problemami finansowymi. Jednak pozór spełnienia i stabilizacji jest kruchy. Z zewnątrz obserwujemy zadbane domowe ognisko, nad którym pieczę sprawuje gospodarna pani domu. Wewnątrz często wieje chłodem i niespełnieniem.
Nie chcę, aby kobiety z Arlington Park zostały uznane za znudzone życiem marionetki, które kłopotów nie mają, więc sobie je wymyślają. Myślę, że każda z nas momentami rozkłada swe życie na czynniki pierwsze i doznaje rozczarowania. I to jest normalne. Fajnie mieć dom, rodzinę, pracę, ale człowiek pragnie czegoś więcej. Zawsze.
Rachel Cusk świetnie pisze o kobietach, których życie wydaje się lekkie i proste, a mimo to przytłacza je szarość dnia codziennego. Kiedyś miały pasje, cieszyły się życiem, lubiły spotkania towarzyskie. Później stały się matkami i jakby umarły - dla siebie, dla partnerów, dla świata.
Mnie się styl pisarki bardzo podoba. Autorka jest doskonałym obserwatorem życia i celnie ubiera w słowa to, co każdy z nas dostrzega, a o czym często nie mówi. Spędziłam przyjemne i ciekawe chwile z powieścią Arlington Park i na pewno będę szukała kolejnych książek Rachel Cusk na bibliotecznych półkach.
Arlington Park
Wydawnictwo Literackie, 2010
Moje pierwsze spotkanie z prozą Rachel Cusk uważam za bardzo udane. Arlington Park to opowieść o kobietach, mieszkających na przedmieściach Londynu; o matkach, które zalewa gorycz z powodu utraconej wolności; o niespełnieniu i codziennej walce o zachowanie pozorów szczęścia. Jest gorzko. Smutno. Momentami cholernie prawdziwie.
Nawet przez chwilę nie utożsamiłam się z żadną z tych kobiet. Portrety bohaterek są mocno przerysowane, dawka niezadowolenia z życia przekracza normę. Jednak dzięki temu zabiegowi czytelnik nie jest w stanie czytać tej powieści z obojętnym wyrazem twarzy. Nastroje, których doznają bohaterki książki, są odczuciami wszystkich kobiet. Jednak większość żon i matek nie przeżywa ich codziennie, niemal w każdej godzinie dnia; większości z nas nie przesłaniają one radosnych chwil. Nikt nie twierdzi, że życie to pasmo pozytywnych emocji, ale nie jest też tak, że nieustannie torturuje nas codzienność i na każdym kroku zmagamy się z trudnościami i przeszkodami. Podczas lektury wielokrotnie miałam wrażenie, że bohaterki na własne życzenie stały się współczesnymi męczennicami i każdego dnia dokonują swoistego samobiczowania. Życie tych kobiet jest stabilne, nie zmagają się one z problemami finansowymi. Jednak pozór spełnienia i stabilizacji jest kruchy. Z zewnątrz obserwujemy zadbane domowe ognisko, nad którym pieczę sprawuje gospodarna pani domu. Wewnątrz często wieje chłodem i niespełnieniem.
Nie chcę, aby kobiety z Arlington Park zostały uznane za znudzone życiem marionetki, które kłopotów nie mają, więc sobie je wymyślają. Myślę, że każda z nas momentami rozkłada swe życie na czynniki pierwsze i doznaje rozczarowania. I to jest normalne. Fajnie mieć dom, rodzinę, pracę, ale człowiek pragnie czegoś więcej. Zawsze.
Rachel Cusk świetnie pisze o kobietach, których życie wydaje się lekkie i proste, a mimo to przytłacza je szarość dnia codziennego. Kiedyś miały pasje, cieszyły się życiem, lubiły spotkania towarzyskie. Później stały się matkami i jakby umarły - dla siebie, dla partnerów, dla świata.
Mnie się styl pisarki bardzo podoba. Autorka jest doskonałym obserwatorem życia i celnie ubiera w słowa to, co każdy z nas dostrzega, a o czym często nie mówi. Spędziłam przyjemne i ciekawe chwile z powieścią Arlington Park i na pewno będę szukała kolejnych książek Rachel Cusk na bibliotecznych półkach.
środa, 13 sierpnia 2014
Wszechświat kontra Alex Woods
Gavin Extence
Wszechświat kontra Alex Woods
Wydawnictwo Literackie, 2014
Wszechświat kontra Alex Woods
Wydawnictwo Literackie, 2014
Zawsze łatwiej podporządkować się ogółowi, ale wiara w zasady zakłada, że należy robić to, co słuszne, a nie to, co łatwe. Chodzi o pewną wewnętrzną spójność, a to jest coś, co możesz sam kontrolować. Nikt nie ma na to wpływu.
Czytałam tę książkę z zainteresowaniem, ale bez większych zachwytów.
Gdybym ją kupiła, kierowana pozytywnymi recenzjami innych czytelników,
żałowałabym wydanych pieniędzy. Na szczęście, znalazłam tę powieść na
bibliotecznej półce i teraz z przyjemnością ją tam odniosę.
Tytułowy bohater, Alex Woods, jest fajnym, ciekawym świata nastolatkiem i wzbudza pozytywne uczucia. To typ intelektualisty, który lepiej dogaduje się z dorosłymi niż z rówieśnikami.
Splot pewnych wypadków sprawia, że Alex staje się nastolatkiem niezwykłym i popularnym.
Woods opowiada o swoim życiu przed i po bliskim spotkaniu z kawałkiem meteorytu. Większa część powieści skupia się na opisie wydarzeń, które miały miejsce po wypadku. To szczegółowa opowieść i, momentami, ta drobiazgowość mnie nużyła. Bez większego problemu mogłam odłożyć książkę na stolik i wrócić do czytania po dwóch dniach.
Historia niezwykłego nastolatka jest interesująca, ale nie odnalazłam w tej książce tego, o czym czytałam w recenzjach na blogach czy forach literackich. Debiut Extence'a uważam za udany, ale spodziewałam się po tej powieści dużo więcej niż otrzymałam. Być może mogłam czytać z większym zaangażowaniem albo uparcie drążyć i szukać drugiego dna w historii, opowiadanej przez głównego bohatera. Być może jednak nie ma w tej książce nic nadzwyczajnego, co sprawiłoby, że treść pozostanie we mnie na długo.
Tytułowy bohater, Alex Woods, jest fajnym, ciekawym świata nastolatkiem i wzbudza pozytywne uczucia. To typ intelektualisty, który lepiej dogaduje się z dorosłymi niż z rówieśnikami.
Splot pewnych wypadków sprawia, że Alex staje się nastolatkiem niezwykłym i popularnym.
Woods opowiada o swoim życiu przed i po bliskim spotkaniu z kawałkiem meteorytu. Większa część powieści skupia się na opisie wydarzeń, które miały miejsce po wypadku. To szczegółowa opowieść i, momentami, ta drobiazgowość mnie nużyła. Bez większego problemu mogłam odłożyć książkę na stolik i wrócić do czytania po dwóch dniach.
Historia niezwykłego nastolatka jest interesująca, ale nie odnalazłam w tej książce tego, o czym czytałam w recenzjach na blogach czy forach literackich. Debiut Extence'a uważam za udany, ale spodziewałam się po tej powieści dużo więcej niż otrzymałam. Być może mogłam czytać z większym zaangażowaniem albo uparcie drążyć i szukać drugiego dna w historii, opowiadanej przez głównego bohatera. Być może jednak nie ma w tej książce nic nadzwyczajnego, co sprawiłoby, że treść pozostanie we mnie na długo.
niedziela, 10 sierpnia 2014
Ignacy Karpowicz "Sońka".
Ignacy Karpowicz
Sońka
Wydawnictwo Literackie, 2014
Mocna i ważna książka. Historia, która nie daje o sobie zapomnieć. Nie do opisania. Do przeczytania. Na jednym wdechu, czasami ten dech tracąc.
Karpowicz opowiada o miłości, która nie miała szans na pozytywny rozwój. Takie czasy, tacy ludzie, taki mezalians. I ta miłość zakazana nie powinna się zdarzyć, ale się zdarzyła i Sonię, tytułową bohaterkę powieści, najpierw nad ziemią unosiła, a później skazała na życie w niebycie, z traumą na karku i ze wspomnieniami, których nikt jej nie zazdrości. Historia opowiedziana przez Karpowicza przesiąknięta jest ludzkim cierpieniem i okrucieństwem. Tragizm większości wydarzeń, których doświadcza młoda kobieta, nie przyćmiewa tego jednego pozytywnego odczucia, jakim jest szczera i wielka miłość do Joachima, do Niemca, do wroga. To jest smutna historia, naznaczona łzami i samotnością. Mimo to, autor Sońki, nie popada w sentymentalizm, nie roztkliwia się nad losem bohaterki, staje w roli opowiadacza pewnego życia, jednego z wielu. Wojna rodziła traumatyczne historie, a Sonia miała nieszczęście być córką TEGO ojca, mieć TYCH braci i zakochać się w TYM mężczyźnie.
Czytelnik poznaje Sońkę wiele lat po wojnie. Spotyka ją w zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, w nędznej chacie, u schyłku życia. Przypadek (a może nie?) sprawia, że trafia tu młody warszawski reżyser, zadufany w sobie mężczyzna, któremu Sonia zaczyna opowiadać koleje swego losu. Ona chce się przed śmiercią wyspowiadać. On, słuchając jej opowieści, układa w głowie scenariusz nowego przedstawienia teatralnego, wszak historia staruszki to doskonały materiał na kasowy spektakl. Jednak postawa Igora ewoluuje, gdy Sońka odsłania się przed mężczyzną. On, który zapomniał, skąd się wywodzi, powraca myślami do swych korzeni.
Powieść Ignacego Karpowicza to książka o wojnie, o czasie trudnym i okrutnym, ale i o tym, że nawet najgorsze chwile może rozjaśnić miłość. Uczucie Sońki i Joachima było nieme, napędzane namiętnością i pożądaniem - takie, od którego błyszczą oczy, a człowiek czuje się lekki i wszechmocny. Od początku nie miało szans na przetrwanie. Jednak mam wrażenie, że Sonia nie zamieniłaby tej miłości na żadną inną i gdyby mogła cofnąć czas weszłaby w to uczucie ponownie. W tę miłość jedyną, najważniejszą, bez słów.
Sońka
Wydawnictwo Literackie, 2014
Mocna i ważna książka. Historia, która nie daje o sobie zapomnieć. Nie do opisania. Do przeczytania. Na jednym wdechu, czasami ten dech tracąc.
Karpowicz opowiada o miłości, która nie miała szans na pozytywny rozwój. Takie czasy, tacy ludzie, taki mezalians. I ta miłość zakazana nie powinna się zdarzyć, ale się zdarzyła i Sonię, tytułową bohaterkę powieści, najpierw nad ziemią unosiła, a później skazała na życie w niebycie, z traumą na karku i ze wspomnieniami, których nikt jej nie zazdrości. Historia opowiedziana przez Karpowicza przesiąknięta jest ludzkim cierpieniem i okrucieństwem. Tragizm większości wydarzeń, których doświadcza młoda kobieta, nie przyćmiewa tego jednego pozytywnego odczucia, jakim jest szczera i wielka miłość do Joachima, do Niemca, do wroga. To jest smutna historia, naznaczona łzami i samotnością. Mimo to, autor Sońki, nie popada w sentymentalizm, nie roztkliwia się nad losem bohaterki, staje w roli opowiadacza pewnego życia, jednego z wielu. Wojna rodziła traumatyczne historie, a Sonia miała nieszczęście być córką TEGO ojca, mieć TYCH braci i zakochać się w TYM mężczyźnie.
Czytelnik poznaje Sońkę wiele lat po wojnie. Spotyka ją w zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu, w nędznej chacie, u schyłku życia. Przypadek (a może nie?) sprawia, że trafia tu młody warszawski reżyser, zadufany w sobie mężczyzna, któremu Sonia zaczyna opowiadać koleje swego losu. Ona chce się przed śmiercią wyspowiadać. On, słuchając jej opowieści, układa w głowie scenariusz nowego przedstawienia teatralnego, wszak historia staruszki to doskonały materiał na kasowy spektakl. Jednak postawa Igora ewoluuje, gdy Sońka odsłania się przed mężczyzną. On, który zapomniał, skąd się wywodzi, powraca myślami do swych korzeni.
Powieść Ignacego Karpowicza to książka o wojnie, o czasie trudnym i okrutnym, ale i o tym, że nawet najgorsze chwile może rozjaśnić miłość. Uczucie Sońki i Joachima było nieme, napędzane namiętnością i pożądaniem - takie, od którego błyszczą oczy, a człowiek czuje się lekki i wszechmocny. Od początku nie miało szans na przetrwanie. Jednak mam wrażenie, że Sonia nie zamieniłaby tej miłości na żadną inną i gdyby mogła cofnąć czas weszłaby w to uczucie ponownie. W tę miłość jedyną, najważniejszą, bez słów.
poniedziałek, 14 kwietnia 2014
Anna Janko, pisarka.
Anna Janko
Pasja według św. Hanki
Wydawnictwo Literackie, 2012
Pasja według św. Hanki
Wydawnictwo Literackie, 2012
Byłam ciekawa kontynuacji Dziewczyny z zapałkami, choć wspomniany tytuł okazał się średnio interesujący i nie dołączyłam do grupy zachwyconych powieścią Anny Janko czytelników. Jednak niezdefiniowana potrzeba sprawiła, że wzięłam do ręki Pasję według św. Hanki, przeczytałam kilka stron i już nie chciałam tej książki odłożyć "na potem". Przeczuwałam, że spotkanie z niemal czterdziestoletnią Hanką będzie ciekawsze niż z Hanką trzydziestoletnią. Nie pomyliłam się, choć tak naprawdę w najnowszej powieści Anny Janko spotkałam tę samą kobietę, co wcześniej. Hanka, żona i matka dwójki dzieci, stała się kochanką, ale nie przestała być zagubioną w codzienności istotą, którą miotają sprzeczne emocje.
Janko pisze specyficznie, chaotycznie, intymnie, pięknie. Styl autorki doceniłam już przy lekturze pierwszej powieści, ale średnio podobała mi się sama historia, opisana w Dziewczynie z zapałkami.
Fabuła Pasji według św. Hanki okazała się ciekawsza, a lektura powieści wywołała lawinę pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi. Najprościej rzec ujmując Anna Janko pisze o zdradzie, o kobiecie uwikłanej w miłosny związek z człowiekiem, który nie jest jej mężem. Zakochana Hanka przeżywa chwile szczęścia, staje się kochanką spełnioną, namiętną, nie wyobraża sobie życia bez Niego. Jednak cudowne momenty zakłóca świadomość, że przecież od siedemnastu lat jest żoną swojego męża, że go kocha, że są dzieci...
Jak pogodzić te dwa światy? Czy możliwe jest podjęcie dobrej decyzji? Jakiejkolwiek decyzji?
To, co w pisaniu Anny Janko, poetki przecież, najistotniejsze to nie fabuła powieści, ale potrzeba wyrażenia słowami niewyrażalnego. Tu nie chodzi o miłość, o zdradę, o rozpad więzi rodzinnych. Ważne są emocje, których bohaterka doświadcza, a wiadomo, że najtrudniej opisać uczucia. Na łamach powieści dokonuje się proces dojrzewania kobiety do życia, choć wydawałoby się, że Hanka to osoba ukształtowana. Nic bardziej mylnego. Hanka to człowiek, który nigdy nie przestanie wątpić, nie zagnieździ się w życiu, nie poczuje się pewnie, ponieważ za dużo pytań, wątpliwości, drzazg nosi w sobie. Wciąż za czymś tęskni. Wciąż szuka, a gdy ma wrażenie, że znalazła, pojawia się nowa neuroza codzienności, która nie pozwala jej swobodnie oddychać i cieszyć się tym, co ma.
Poetycki styl Anny Janko nie jest subtelny. Pasja według św. Hanki to zapis przemyśleń tytułowej bohaterki, tak jak ona rozedrgany, momentami postrzępiony, bogaty w retrospekcje. To spowiedź kobiety czterdziestoletniej. To szczery monolog, zmysłowy, czasami naturalistyczny. Pisany emocjami.
Zachwyciłam się umiejętnością zamknięcia w słowach myśli, pięknym językiem powieści.
środa, 18 grudnia 2013
W Paryżu dzieci nie grymaszą.
Pamela Druckerman
W Paryżu dzieci nie grymaszą
Wydawnictwo Literackie, 2013
Wielkim atutem tej książki jest to, że świetnie się czyta. Sama się czyta. Autorka ma dystans do siebie, poczucie humoru i lekkie pióro.
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po książkę Druckerman, ale cieszę się, że to zrobiłam. Po pierwsze, W Paryżu dzieci... nie przypomina typowego poradnika. Autorka z autoironią opisuje codzienność Amerykanki w stolicy Francji, wiele uwagi poświęcając wychowywaniu dzieci, a właściwie różnicom między wychowywaniem francuskim i amerykańskim. Na marginesie, w tej kwestii bliżej nam do Amerykanów:)
Związek jest najważniejszy. To jedyna rzecz, jaką w życiu wybierasz. Nie wybierasz sobie dzieci, wybierasz męża. Dlatego powinnaś sobie z nim ułożyć życie i powinno ci zależeć na tym, żeby wszystko poszło dobrze. Chcesz dobrze z nim żyć, szczególnie wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom. Dla mnie to prioritaire.
Amerykańskiej matce, dla której dziecko jest pępkiem świata i w chwili jego narodzin nikt nie jest ważniejszy od małego członka rodziny, takie słowa nie przeszłyby przez gardło.
W Paryżu dzieci nie grymaszą
Wydawnictwo Literackie, 2013
Wielkim atutem tej książki jest to, że świetnie się czyta. Sama się czyta. Autorka ma dystans do siebie, poczucie humoru i lekkie pióro.
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po książkę Druckerman, ale cieszę się, że to zrobiłam. Po pierwsze, W Paryżu dzieci... nie przypomina typowego poradnika. Autorka z autoironią opisuje codzienność Amerykanki w stolicy Francji, wiele uwagi poświęcając wychowywaniu dzieci, a właściwie różnicom między wychowywaniem francuskim i amerykańskim. Na marginesie, w tej kwestii bliżej nam do Amerykanów:)
Pamela jest przede wszystkim mamą, zafascynowaną podejściem Francuzów do dzieci. Jej książka to zapis bardzo ciekawych spostrzeżeń, wynikających z codziennej obserwacji mieszkańców Paryża i ich relacji z dziećmi. Okazuje się, że wspomniane dzieci są jakby lepiej wychowane i, jak sugeruje tytuł książki, nie grymaszą. Co autorka ukryła pod niewiele mówiącym słowem "grymaszenie"? Według Pameli Druckerman najmłodsi przedstawiciele francuskiego społeczeństwa potrafią czekać, od maleńkości smacznie przesypiają noce, nie domagają się przekąsek w ciągu dnia, grzecznie mówią "dzień dobry", nie angażują rodziców w zabawy na placu zabaw...Amerykańscy rodzice biegają za swoim potomstwem po parku, nieustannie podkarmiając według nich niedożywione dzieci (również na polskich placach zabaw ten obrazek jest popularny; dziecko karmione bułką czy bananem w piaskownicy to norma, tłumaczona tym, że w czasie zabawy maluch zje; nawet nie zauważy, co je, ale to nieistotne), podczas spotkań ze znajomymi nie są w stanie wypić kawy, o wyjściu z dzieckiem do restauracji nawet nie marzą i są, oczywiście, wiecznie niewyspani. Tymczasem Francuzki oszałamiają elegancją trzy miesiące po porodzie, mają czas na spotkania towarzyskie, podczas których wypiją w spokoju kawę i nawiążą ciekawą konwersację, jadają obiad w restauracji, nie biegając i nie uciszając brzdąca, zaglądającego innym do talerzy. Na czym polega sekret francuskiego wychowania?
Książkę czytałam z przymrużeniem oka, ale przyznam szczerze, że niektóre spostrzeżenia autorki wydają się trafne i coś szczególnego w tej francuskiej codzienności z dziećmi jednak jest.
W Paryżu dzieci nie grymaszą to świetna, odprężająca lektura, która daje do myślenia.
Na koniec wiele mówiące słowa jednej z bohaterek książki:
Związek jest najważniejszy. To jedyna rzecz, jaką w życiu wybierasz. Nie wybierasz sobie dzieci, wybierasz męża. Dlatego powinnaś sobie z nim ułożyć życie i powinno ci zależeć na tym, żeby wszystko poszło dobrze. Chcesz dobrze z nim żyć, szczególnie wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom. Dla mnie to prioritaire.
Amerykańskiej matce, dla której dziecko jest pępkiem świata i w chwili jego narodzin nikt nie jest ważniejszy od małego członka rodziny, takie słowa nie przeszłyby przez gardło.
wtorek, 5 listopada 2013
Tak sobie myślę...
Jerzy Stuhr
Tak sobie myślę...
Wydawnictwo Literackie, 2012
Dziennik czasu choroby. Jednak, na szczęście, nie tylko o chorobie. Właściwie choroba występuje tu między wierszami, figuruje na dalszym planie, przyćmiona osobistymi przemyśleniami autora i wspomnieniami z życia aktora. Jak wszyscy wiedzą, a przynajmniej domyślają się, Jerzy Stuhr może wysupłać ze swej bogatej egzystencji wiele ciekawych historii. I czyni to w sposób uroczy, szczery, interesujący. Nie ogranicza się jednak, w intymnych zapiskach, do bycia aktorem czy do bycia profesorem. Książkę buduje ciekawość autora, jego zachłanność na życie. Stuhr żyje w Polsce, nie zatyka uszu i nie zamyka oczu na to, co się w kraju dzieje. Żywo komentuje sytuacje trudne, analizując mentalność rodaków. Z ironią opisuje historie śmieszne. Jest świetnym obserwatorem codzienności.
Z dziennika wyłania się mądry człowiek, utalentowany aktor, wnikliwy komentator rzeczywistości, w której przyszło mu żyć. Sporo miejsca Stuhr poświęca temu, co się dzieje w dzisiejszym teatrze, jak funkcjonuje kino. Czasami bezpośrednio, innym razem dyskretnie wypomina konkretnym osobom zaniedbania. Interesuje się polityką, choć wciąż obiecuje sobie nie mówić o niej za wiele. Pisze inteligentnie, piękną polszczyzną. Jednocześnie lekko, z dystansem.
Książka jest apoteozą życia w jego najmniejszych odłamkach. Autor zachwyca się życiem, momentami tym życiem zniesmaczony. Z utęsknięniem czeka na narodziny wnuczki, celebrując każdą chwilę spędzoną w gronie rodzinnym. Zdecydowanie dziennik nie jest zapisem walki z chorobą nowotworową - aktor czasami wspomina o pobycie w szpitalu, o kolejnej chemii, ale nie skupia się na opisywaniu przebiegu choroby, własnych dolegliwości.
Tak sobie myślę... to mądra, dobrze napisana książka. Jerzy Stuhr kreśli swą codzienność, żyjąc wciąż tym, co na zewnątrz. Jest człowiekiem ciekawym świata, dlatego nie umie zamknąć się w czterech ścianach i rozpaczać każdego dnia. Nie wie, jak długo będzie korzystał z życia, więc pragnie doświadczać pełniej, poznawać więcej.
Pisze krótko i na temat. Nie nudzi. Jeśli krytykuje, to z wdziękiem. Jak wspomina o rodzinie, to wyłazi z niego wrażliwa bestia. Mówi o sobie "inteligent" i nie kłamie. Mnie się ten facet, do którego wcześniej miałam ambiwalentne uczucia, całkiem podoba.
czwartek, 11 lipca 2013
O zwierzętach, warzywach, pisarzach, malarzach i tapetowaniu mieszkań.
Wisława Szymborska
Lektury nadobowiązkowe. Część druga.
Wydawnictwo Literackie, 1981
Właściwie mogłabym skopiować tutaj swój poprzedni post na temat felietonów Szymborskiej (KLIK). Postaram się jednak napisać kilka słów, których tam nie znajdziecie, bo napisać coś muszę. O książce tak wspaniałej nie wypada nie wspomnieć.
Cóż, nadal jestem pod wrażeniem. Pod urokiem nawet. Lekkiego pióra, doskonałych spostrzeżeń, nietuzinkowych lektur i ogromnego dystansu do literatury (i szeroko pojętej kultury), które to cechy czy też talenty skumulowały się w filigranowej postaci pani Wisławy.
Lektury nadobowiązkowe rozpoczyna doskonały felieton, do napisania którego pretekstem była książka Vademecum turysty pieszego Stefana Sosnowskiego. Autorka zwraca uwagę na to, jak w dzisiejszych czasach (czyli jakieś 40 lat temu) postrzega się turystę, który wali na piechotę tam, gdzie można jako tako dojechać (s.5) i jak dziwacznym wydaje się on zjawiskiem. Kolejne lektury Szymborskiej to zbieranina tak różnorodna, że ciężko wywnioskować, jakie książki poetka darzyła największą sympatią. Mogę się pokusić o stwierdzenie, że pani Wisława z przyjemnością czytywała dzienniki, pamiętniki, wspomnienia i biografie. Jednak obok książek, opisujących życie bardziej lub mniej znanych osobistości, pojawiają się lektury innej treści: Tapetowanie mieszkań, Gdy zachoruje pies, Jak mieszkać wygodniej, Warzywa mało znane, Jak stać się silnym i zdrowym czy Olbrzymy i karły w świecie zwierząt.
W Lekturach... ważniejsze są rozważania przy okazji czytania, małe dygresje, przenoszenie informacji zdobytych dzięki książce na grunt codzienności. Ten komentarz na temat życia nowoczesnego. Krótki, dowcipny i bardzo interesujący.
Przywołam felieton o książce Heleny Michałowskiej Salony artystyczno - literackie w Warszawie 1832-1860 (PWN, 1974) - autorka tegoż zestawienia pisze o tym, jak kiedyś wyglądały spotkania towarzyskie. Skromnie, przy herbatce lub winku, zajadano się kanapkami z serem. Prowadzono przy tym ożywione rozmowy, słuchano muzyki, grano w gry. Po lekturze tej książki Szymborska dziwi się, dlaczego w epoce umysłowego awansu kobiety panie domu występują wobec gości w roli kucharek, czego dawniej się strzegły (...) Przycupnie nieboraczka na brzeżku krzesełka i za sekundę znów się zerwie, bo jeszcze grzybki nie podane, bo bułeczki trzeba dokrajać...(s.69) Pewnie, że w latach, o których pisze Michałowska, w wielu domach funkcjonowała służba, ale i tak spostrzeżenia poetki wydają się trafne. Dzisiejszy gość wychodzi syty na ciele, za to dusza jego skręca się z głodu (s.70).
Fenomenalne felietony. Niewiele z książek, o których Szymborska pisze, mogłoby mnie zainteresować. Jednak istotne nie jest to, o czym pisze, ale jak o tym pisze. Cudnie!
Lektury nadobowiązkowe. Część druga.
Wydawnictwo Literackie, 1981
Właściwie mogłabym skopiować tutaj swój poprzedni post na temat felietonów Szymborskiej (KLIK). Postaram się jednak napisać kilka słów, których tam nie znajdziecie, bo napisać coś muszę. O książce tak wspaniałej nie wypada nie wspomnieć.
Cóż, nadal jestem pod wrażeniem. Pod urokiem nawet. Lekkiego pióra, doskonałych spostrzeżeń, nietuzinkowych lektur i ogromnego dystansu do literatury (i szeroko pojętej kultury), które to cechy czy też talenty skumulowały się w filigranowej postaci pani Wisławy.
Lektury nadobowiązkowe rozpoczyna doskonały felieton, do napisania którego pretekstem była książka Vademecum turysty pieszego Stefana Sosnowskiego. Autorka zwraca uwagę na to, jak w dzisiejszych czasach (czyli jakieś 40 lat temu) postrzega się turystę, który wali na piechotę tam, gdzie można jako tako dojechać (s.5) i jak dziwacznym wydaje się on zjawiskiem. Kolejne lektury Szymborskiej to zbieranina tak różnorodna, że ciężko wywnioskować, jakie książki poetka darzyła największą sympatią. Mogę się pokusić o stwierdzenie, że pani Wisława z przyjemnością czytywała dzienniki, pamiętniki, wspomnienia i biografie. Jednak obok książek, opisujących życie bardziej lub mniej znanych osobistości, pojawiają się lektury innej treści: Tapetowanie mieszkań, Gdy zachoruje pies, Jak mieszkać wygodniej, Warzywa mało znane, Jak stać się silnym i zdrowym czy Olbrzymy i karły w świecie zwierząt.
W Lekturach... ważniejsze są rozważania przy okazji czytania, małe dygresje, przenoszenie informacji zdobytych dzięki książce na grunt codzienności. Ten komentarz na temat życia nowoczesnego. Krótki, dowcipny i bardzo interesujący.
Przywołam felieton o książce Heleny Michałowskiej Salony artystyczno - literackie w Warszawie 1832-1860 (PWN, 1974) - autorka tegoż zestawienia pisze o tym, jak kiedyś wyglądały spotkania towarzyskie. Skromnie, przy herbatce lub winku, zajadano się kanapkami z serem. Prowadzono przy tym ożywione rozmowy, słuchano muzyki, grano w gry. Po lekturze tej książki Szymborska dziwi się, dlaczego w epoce umysłowego awansu kobiety panie domu występują wobec gości w roli kucharek, czego dawniej się strzegły (...) Przycupnie nieboraczka na brzeżku krzesełka i za sekundę znów się zerwie, bo jeszcze grzybki nie podane, bo bułeczki trzeba dokrajać...(s.69) Pewnie, że w latach, o których pisze Michałowska, w wielu domach funkcjonowała służba, ale i tak spostrzeżenia poetki wydają się trafne. Dzisiejszy gość wychodzi syty na ciele, za to dusza jego skręca się z głodu (s.70).
Fenomenalne felietony. Niewiele z książek, o których Szymborska pisze, mogłoby mnie zainteresować. Jednak istotne nie jest to, o czym pisze, ale jak o tym pisze. Cudnie!
czwartek, 13 czerwca 2013
Jeden dzień w Paryżu.
Ellen Sussman
Lekcje francuskiego
Wydawnictwo Literackie 2012
Powieść Sussman okazała się przyzwoitym i interesującym czytadłem, choć przyznaję, że nie dawałam jej wielkich szans i myślałam, że będzie to jedna z tych książek, które rozczarowują.
Jednak lektura Lekcji francuskiego przyjemnie skojarzyła mi się z filmami Richarda Linklatera, a spacer uliczkami Paryża wprowadził w dobry nastrój. Kiedy dodam do tego ciekawe opowieści szóstki bohaterów, powstanie smaczny koktajl, który rozbudzi apetyt na więcej...
Bardzo lubię książki Anny Gavaldy - francuskiej pisarki, której twórczość skupia się na międzyludzkim dialogu, spotkaniach, emocjach. Autorka zmusza czytelnika do refleksji, ale równocześnie pozwala mu się odprężyć i rozkoszować słowem pisanym.
Nie będę porównywać Gavaldy i Sussman, ale warto wspomnieć, że amerykańskiej pisarce udało się uchwycić klimat francuskich kafejek, a jej bohaterowie rozmawiają ze sobą szczerze, choć półsłówkami. W tym niedopowiedzeniu obu autorkom udało się spotkać i może dlatego podczas lektury Lekcji francuskiego myślałam o książkach Gavaldy.
Jeden dzień w Paryżu. Sześć historii, które odsłaniają zagubienie, samotność, pragnienie miłości i czułości. Krótkie dialogi. Momentami rozpaczliwe. Flirt i ucieczka przed codziennością. Potrzeba towarzystwa i zaspokajanie popędów. Zachłanność na Paryż, któremu nie wypada się opierać.
Historie jakby niedopowiedziane, ale to ogromny atut tej powieści, która (wbrew przypuszczeniom) zauroczyła mnie klimatem i mądrym dialogiem.
Lekcje francuskiego
Wydawnictwo Literackie 2012
Powieść Sussman okazała się przyzwoitym i interesującym czytadłem, choć przyznaję, że nie dawałam jej wielkich szans i myślałam, że będzie to jedna z tych książek, które rozczarowują.
Jednak lektura Lekcji francuskiego przyjemnie skojarzyła mi się z filmami Richarda Linklatera, a spacer uliczkami Paryża wprowadził w dobry nastrój. Kiedy dodam do tego ciekawe opowieści szóstki bohaterów, powstanie smaczny koktajl, który rozbudzi apetyt na więcej...
Bardzo lubię książki Anny Gavaldy - francuskiej pisarki, której twórczość skupia się na międzyludzkim dialogu, spotkaniach, emocjach. Autorka zmusza czytelnika do refleksji, ale równocześnie pozwala mu się odprężyć i rozkoszować słowem pisanym.
Nie będę porównywać Gavaldy i Sussman, ale warto wspomnieć, że amerykańskiej pisarce udało się uchwycić klimat francuskich kafejek, a jej bohaterowie rozmawiają ze sobą szczerze, choć półsłówkami. W tym niedopowiedzeniu obu autorkom udało się spotkać i może dlatego podczas lektury Lekcji francuskiego myślałam o książkach Gavaldy.
Jeden dzień w Paryżu. Sześć historii, które odsłaniają zagubienie, samotność, pragnienie miłości i czułości. Krótkie dialogi. Momentami rozpaczliwe. Flirt i ucieczka przed codziennością. Potrzeba towarzystwa i zaspokajanie popędów. Zachłanność na Paryż, któremu nie wypada się opierać.
Historie jakby niedopowiedziane, ale to ogromny atut tej powieści, która (wbrew przypuszczeniom) zauroczyła mnie klimatem i mądrym dialogiem.
sobota, 8 czerwca 2013
Zapach sosu pomidorowego.
Peter Pezzelli
Kuchnia Franceski. Poczuj atmosferę słonecznej Italii
Wydawnictwo Literackie 2010
Bardzo chciałam poczuć atmosferę słonecznej Italii, wzruszyć się, uśmiechnąć...
Obietnice wydawcy okazały się jedynie chwytem reklamowym, ponieważ Kuchnia Franceski nie pachnie, nie smakuje, nie porusza i nie śmieszy.
To nie jest nieciekawa lektura. Może zainteresować, bo historię Pezzelliego, choć przewidywalną, dobrze się czyta. Konserwatywnie myśląca i nieco despotyczna Franceska nie wzbudziła mojej sympatii. Tytułowa bohaterka to kobieta samotna, która wychowała troje dzieci, doczekała się wnuków, a w jej domu zawsze był ciepły posiłek, czym się szczyci i regularnie o tym przypomina. Szczególnie zapracowanej mamie dwójki dzieci, do domu której trafia po przeczytaniu ogłoszenia w lokalnej gazecie. Franceski nie cieszy zasłużona emerytura - potrzebuje zajęcia, które wypełni pustkę codziennych dni. Zostaje nianią jedenastoletniej Penny i dziewięcioletniego Willa. Początkowo nieufne dzieci Franceska "kupuje" domowymi obiadkami i smakołykami. Te pachnące rarytasy stanowią nie lada atrakcję dla, przyzwyczajonych do mrożonek, dzieciaków. Robi się słodko, mdło i coraz mniej ciekawie. Zbuntowane dzieci powoli przestają się buntować. Rozchwiana emocjonalnie Loretta, czyli pracodawczyni starszej pani, zaczyna dostrzegać jasne strony życia i wykazuje chęć zgłębienia sztuki kulinarnej. Franceska uwielbia tę rodzinę, czuje się spełniona, znowu ma dla kogo gotować, itd.
Krzepiąca historia, ale banalna. Czuję się tym bardziej rozczarowana, że długo "polowałam" na tę książkę. Mój apetyt rozbudzony został przez liczne pozytywne recenzje i, nie ukrywam, pięknie sformułowany opis na okładce powieści. Widać, nie taką prostą sprawą jest poczuć atmosferę słonecznej Italii w zimnej i zaśnieżonej Anglii.
Kuchnia Franceski. Poczuj atmosferę słonecznej Italii
Wydawnictwo Literackie 2010
Bardzo chciałam poczuć atmosferę słonecznej Italii, wzruszyć się, uśmiechnąć...
Obietnice wydawcy okazały się jedynie chwytem reklamowym, ponieważ Kuchnia Franceski nie pachnie, nie smakuje, nie porusza i nie śmieszy.
To nie jest nieciekawa lektura. Może zainteresować, bo historię Pezzelliego, choć przewidywalną, dobrze się czyta. Konserwatywnie myśląca i nieco despotyczna Franceska nie wzbudziła mojej sympatii. Tytułowa bohaterka to kobieta samotna, która wychowała troje dzieci, doczekała się wnuków, a w jej domu zawsze był ciepły posiłek, czym się szczyci i regularnie o tym przypomina. Szczególnie zapracowanej mamie dwójki dzieci, do domu której trafia po przeczytaniu ogłoszenia w lokalnej gazecie. Franceski nie cieszy zasłużona emerytura - potrzebuje zajęcia, które wypełni pustkę codziennych dni. Zostaje nianią jedenastoletniej Penny i dziewięcioletniego Willa. Początkowo nieufne dzieci Franceska "kupuje" domowymi obiadkami i smakołykami. Te pachnące rarytasy stanowią nie lada atrakcję dla, przyzwyczajonych do mrożonek, dzieciaków. Robi się słodko, mdło i coraz mniej ciekawie. Zbuntowane dzieci powoli przestają się buntować. Rozchwiana emocjonalnie Loretta, czyli pracodawczyni starszej pani, zaczyna dostrzegać jasne strony życia i wykazuje chęć zgłębienia sztuki kulinarnej. Franceska uwielbia tę rodzinę, czuje się spełniona, znowu ma dla kogo gotować, itd.
Krzepiąca historia, ale banalna. Czuję się tym bardziej rozczarowana, że długo "polowałam" na tę książkę. Mój apetyt rozbudzony został przez liczne pozytywne recenzje i, nie ukrywam, pięknie sformułowany opis na okładce powieści. Widać, nie taką prostą sprawą jest poczuć atmosferę słonecznej Italii w zimnej i zaśnieżonej Anglii.
wtorek, 28 maja 2013
Carol Drinkwater "Oliwkowa farma" (Wydawnictwo Literackie, 2010)
Pierwsza część oliwkowego cyklu zainteresowała mnie na tyle, by sięgnąć po kolejną - Sezon na oliwki. Jednak nie ukrywam, że po licznych pozytywnych recenzjach książki spodziewałam się lektury wyśmienitej, a nie tylko dobrej.
Autorką Oliwkowej farmy jest aktorka, której, przyznam, nie kojarzę, choć swego czasu zaczytywałam się w książkach Jamesa Herriota z cyklu Wszystkie zwierzęta małe i duże, to serialowej wersji tych powieści nie znam, a Carol Drinkwater w serialu grała Helen Herriot.
Irlandzka aktorka osiada w Prowansji, która mnie, choć w Prowansji nie byłam, kojarzy się bardzo pozytywnie. Towarzyszy jej Michel - producent telewizyjny. Kochają się szczerze i namiętnie, a Appassionata (cóż za nazwa) ma być ich azylem. Bajka...
Bajka, nad którą czasami grzmi, ale pięknie jest. Mimo wszystko. Autorka pokazuje, że materia marzeń to pożywienie dla życia (s.89). Ona spełnia własne pragnienia, pokonując kolejne przeszkody, dzięki którym (paradoksalnie) słodszy jest smak spełnienia. Oni tworzą swój mały raj, ciesząc się każdą chwilą, spędzoną na farmie i planując kolejne zmiany.
Oliwkowa farma to opowieść o dojrzałym związku dwojga ludzi, którzy mieli szczęście spotkać się w odpowiednim momencie życia i mają odwagę urzeczywistniać kiełkujące w sercu pragnienia. To nie jest kolejna książka z serii moje życie było beznadziejne, rzuciłam wszystko (i wszystkich) i zaczynam nowe życie na prowincji Włoch, Francji, Grecji... Tu nikt nikogo nie opuszcza, nikogo codzienność nie przytłacza. Jest radość ogromna, pełne nadziei oczekiwanie, prawdziwa miłość.
Momentami zaskakuje mentalność mieszkańców. Czasami trzeba walczyć z biurokracją i "pozbyć się" pijanego pomocnika. Jednak opowieść emanuje życzliwością, lekkością i fajnie, że Carol Drinkwater postanowiła podzielić się z czytelnikami swymi doświadczeniami.
Nie powiem, że historia Carol i Michela mnie porwała. Raczej zainteresowała. Niespiesznie obserwowałam kolejne etapy remontowania domu i dbania o mizerne drzewka oliwkowe. Kiedy poczułam się znudzona opowieścią, autorka skutecznie wybudzała mnie z letargu niespodziewanym wydarzeniem, które na chwilę wprowadzało chaos w spokojną egzystencję.
Przyniosłam do domu Sezon na oliwki. Jestem ciekawa jak farma pięknieje, jak dojrzewają oliwki...
Lubię takie opowieści i marzę o wakacjach w Prowansji.
Autorką Oliwkowej farmy jest aktorka, której, przyznam, nie kojarzę, choć swego czasu zaczytywałam się w książkach Jamesa Herriota z cyklu Wszystkie zwierzęta małe i duże, to serialowej wersji tych powieści nie znam, a Carol Drinkwater w serialu grała Helen Herriot.
Irlandzka aktorka osiada w Prowansji, która mnie, choć w Prowansji nie byłam, kojarzy się bardzo pozytywnie. Towarzyszy jej Michel - producent telewizyjny. Kochają się szczerze i namiętnie, a Appassionata (cóż za nazwa) ma być ich azylem. Bajka...
Bajka, nad którą czasami grzmi, ale pięknie jest. Mimo wszystko. Autorka pokazuje, że materia marzeń to pożywienie dla życia (s.89). Ona spełnia własne pragnienia, pokonując kolejne przeszkody, dzięki którym (paradoksalnie) słodszy jest smak spełnienia. Oni tworzą swój mały raj, ciesząc się każdą chwilą, spędzoną na farmie i planując kolejne zmiany.
Oliwkowa farma to opowieść o dojrzałym związku dwojga ludzi, którzy mieli szczęście spotkać się w odpowiednim momencie życia i mają odwagę urzeczywistniać kiełkujące w sercu pragnienia. To nie jest kolejna książka z serii moje życie było beznadziejne, rzuciłam wszystko (i wszystkich) i zaczynam nowe życie na prowincji Włoch, Francji, Grecji... Tu nikt nikogo nie opuszcza, nikogo codzienność nie przytłacza. Jest radość ogromna, pełne nadziei oczekiwanie, prawdziwa miłość.
Momentami zaskakuje mentalność mieszkańców. Czasami trzeba walczyć z biurokracją i "pozbyć się" pijanego pomocnika. Jednak opowieść emanuje życzliwością, lekkością i fajnie, że Carol Drinkwater postanowiła podzielić się z czytelnikami swymi doświadczeniami.
Nie powiem, że historia Carol i Michela mnie porwała. Raczej zainteresowała. Niespiesznie obserwowałam kolejne etapy remontowania domu i dbania o mizerne drzewka oliwkowe. Kiedy poczułam się znudzona opowieścią, autorka skutecznie wybudzała mnie z letargu niespodziewanym wydarzeniem, które na chwilę wprowadzało chaos w spokojną egzystencję.
Przyniosłam do domu Sezon na oliwki. Jestem ciekawa jak farma pięknieje, jak dojrzewają oliwki...
Lubię takie opowieści i marzę o wakacjach w Prowansji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)