To nie tak, że mam słabość do Astrid Lindgren. Po prostu tę pisarkę lubię.
To nie tak, że jestem wobec jej twórczości całkowicie bezkrytyczna. Raczej wybiórczo.
Mam słabość do Pippi, do Lotty i do dzieci z Bullerbyn.
Nie przepadam za Emilem, a Karlssona jeszcze nie poznałam.
Jednak doceniam bardzo kobietę, która wyprowadziła literaturę dla dzieci na manowce.
Tak właśnie myślę o Astrid. W czasach, gdy dzieci głosu nie miały, stworzyła niebanalną, zawadiacką i absolutnie wywrotową Pippi, która zatrzęsła światem Tommy'ego i Anniki, a później opanowała grzeczne umysły, wychowanych zgodnie z ówczesną etykietą, dzieciaków.
Sukces jej opowieści opiera się na tym, że zawsze pamiętała, jak to jest być dzieckiem.
Astrid Lindgren
Dzieci z ulicy Awanturników
Nasza Księgarnia 1994
W Dzieciach z ulicy Awanturników (ulica tak naprawdę nazywa się inaczej, ale tatuś Jonasa, Mia Marii i Lotty stwierdził, że ta nazwa bardziej oddaje charakter jej mieszkańców) zebranych zostało kilka opowiadań. Mali bohaterowie tych historii są ciekawi świata i fajni, ale na pierwszy plan (jak dla mnie) wysuwa się postać najmłodszego dziecka - Lotty. To dziewczynka rezolutna, odważna, pełna pomysłów, wciąż goniąca za starszym rodzeństwem. Uroczy łobuziak, który rozśmieszy i pocieszy. Lotta ma swoje powiedzonka, a gdy próbuje innym tłumaczyć świat, często kończy zdanie poważnym: chyba to rozumiesz...
Jej pokręcone często i, co oczywiste, dziecinne rozumienie świata brata, siostry i rodziców jest rozbrajające. Na sugestię mamy, która twierdzi, że Lotta jest zmęczona, dziewczynka zgrabnie zaprzecza: Mam nogi pełne biegania (s.86)...Nie sposób się nie uśmiechnąć.
W świecie Astrid Lindgren dzieci nie oglądają telewizji, nie grają na komputerze...Raczej, niezależnie od pogody, szaleją na świeżym powietrzu, wymyślając coraz nowsze zabawy. Projektują swój dziecięcy świat według starych zasad. Ja z dzieciństwa nie pamiętam czasu przed telewizorem, mimo iż takowy w domu był (aż tak stara nie jestem), komputer poznałam dopiero w szkole (na pierwszych lekcjach informatyki) i długo nie zagościł w naszym pokoju, telefonu nigdy nie miałam (pojawił się w moim życiu, gdy skończyłam 23 lata). Pamiętam za to długie godziny gry w gumę, w palanta, w sznura, pikniki na trawie...budowanie w domu namiotów, zabawę w sklep...Tak, wiem, i dziś dzieci bawią się na podwórku i w domu, ale mam wrażenie, że z roku na rok te zabawy są wypierane przez coraz to nowsze wynalazki współczesnego świata. Nie chodzi o to, że każda nowość przynosi szkodę naszym dzieciom, a wszelkie elektroniczne gadżety są be, ale bardzo zależy mi na połączeniu "starego" i "nowego", by osiągnąć arystotelesowski złoty środek.
Ja znam tylko "Dzieci z Bullerbyn", które zaliczam do ulubionych lektur dzieciństwa. Czytałam tę książkę wielokrotnie, za każdym razem równie mocno śmiejąc się i przeżywając przygody małych mieszkańców Bullerbyn. Sama już pewnie nie sięgnę po tę autorkę, ale będę ją polecać wszystkim znanym mi dzieciom.
OdpowiedzUsuńKoniecznie musze zapamietac tytul. Z przyjemnoscia bede czytala synkowi :)
OdpowiedzUsuńCzytałam i bardzo mi się spodobała :)
OdpowiedzUsuńJa w książkach Astrid Lindgren lubię to, że dzieci są w nich takie prawdziwe, szczere. Regularnie sięgamy z moimi dzieciakami po któraś z naszej rodzinnej kolekcji książek szwedzkiej autorki i wspólnie się wzruszamy, albo zaśmiewamy do łez...
OdpowiedzUsuń