Jostein Gaarder, Klaus Hagerup
Magiczna biblioteka Bibbi Bokken
Wydawnictwo Jacek Santorski i s-ka, 2000
Magiczna biblioteka Bibbi Bokken Gaardera i Hagerupa to, podobnie jak Przyślę Panu list i klucz Marii Pruszkowskiej, książka, którą od dłuższego czasu bardzo chciałam przeczytać. Moje zainteresowanie wynikało nie tylko z faktu, że lubię twórczość norweskiego pisarza. Szukałam tej książki, ponieważ to opowieść o miłości do literatury, o tworzeniu biblioteki marzeń. Powieść, skierowana do młodzieży, zachwyci również starszych czytelników. Magiczna biblioteka... to kolejna pozycja, którą z czystym sumieniem mogę polecić miłośnikom tzw. książek o książkach.
Berit i Nils przesyłają sobie zeszyt, w którym na zmianę zapisują codzienne wydarzenia. Korespondują z wielką przyjemnością i nie podejrzewają, że niedługo ich całkiem zwyczajne listy staną się niezwykle fascynujące. Po tym, jak Berit opisze Nilsowi spotkanie z Bibbi Bokken, tajemniczą bibliotekarką, w życiu dzieciaków rozpocznie się nowy, pełen przygód, rozdział. Czasami będzie niebezpiecznie (łysy mężczyzna w ciemnych okularach wzbudza mieszane uczucia), częściej jednak śledztwo, prowadzone przez dzieci, wprowadzi czytelnika w pasjonujący świat zakurzonych woluminów, inkunabułów i Klasyfikacji Dziesiętnej Deweya.
Powieść Gaardera i Hagerupa to świetna detektywistyczna historia, która przemyca wiele interesujących informacji na temat bibliofilstwa i literatury.
piątek, 20 grudnia 2013
środa, 18 grudnia 2013
W Paryżu dzieci nie grymaszą.
Pamela Druckerman
W Paryżu dzieci nie grymaszą
Wydawnictwo Literackie, 2013
Wielkim atutem tej książki jest to, że świetnie się czyta. Sama się czyta. Autorka ma dystans do siebie, poczucie humoru i lekkie pióro.
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po książkę Druckerman, ale cieszę się, że to zrobiłam. Po pierwsze, W Paryżu dzieci... nie przypomina typowego poradnika. Autorka z autoironią opisuje codzienność Amerykanki w stolicy Francji, wiele uwagi poświęcając wychowywaniu dzieci, a właściwie różnicom między wychowywaniem francuskim i amerykańskim. Na marginesie, w tej kwestii bliżej nam do Amerykanów:)
Związek jest najważniejszy. To jedyna rzecz, jaką w życiu wybierasz. Nie wybierasz sobie dzieci, wybierasz męża. Dlatego powinnaś sobie z nim ułożyć życie i powinno ci zależeć na tym, żeby wszystko poszło dobrze. Chcesz dobrze z nim żyć, szczególnie wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom. Dla mnie to prioritaire.
Amerykańskiej matce, dla której dziecko jest pępkiem świata i w chwili jego narodzin nikt nie jest ważniejszy od małego członka rodziny, takie słowa nie przeszłyby przez gardło.
W Paryżu dzieci nie grymaszą
Wydawnictwo Literackie, 2013
Wielkim atutem tej książki jest to, że świetnie się czyta. Sama się czyta. Autorka ma dystans do siebie, poczucie humoru i lekkie pióro.
Nie wiem, dlaczego sięgnęłam po książkę Druckerman, ale cieszę się, że to zrobiłam. Po pierwsze, W Paryżu dzieci... nie przypomina typowego poradnika. Autorka z autoironią opisuje codzienność Amerykanki w stolicy Francji, wiele uwagi poświęcając wychowywaniu dzieci, a właściwie różnicom między wychowywaniem francuskim i amerykańskim. Na marginesie, w tej kwestii bliżej nam do Amerykanów:)
Pamela jest przede wszystkim mamą, zafascynowaną podejściem Francuzów do dzieci. Jej książka to zapis bardzo ciekawych spostrzeżeń, wynikających z codziennej obserwacji mieszkańców Paryża i ich relacji z dziećmi. Okazuje się, że wspomniane dzieci są jakby lepiej wychowane i, jak sugeruje tytuł książki, nie grymaszą. Co autorka ukryła pod niewiele mówiącym słowem "grymaszenie"? Według Pameli Druckerman najmłodsi przedstawiciele francuskiego społeczeństwa potrafią czekać, od maleńkości smacznie przesypiają noce, nie domagają się przekąsek w ciągu dnia, grzecznie mówią "dzień dobry", nie angażują rodziców w zabawy na placu zabaw...Amerykańscy rodzice biegają za swoim potomstwem po parku, nieustannie podkarmiając według nich niedożywione dzieci (również na polskich placach zabaw ten obrazek jest popularny; dziecko karmione bułką czy bananem w piaskownicy to norma, tłumaczona tym, że w czasie zabawy maluch zje; nawet nie zauważy, co je, ale to nieistotne), podczas spotkań ze znajomymi nie są w stanie wypić kawy, o wyjściu z dzieckiem do restauracji nawet nie marzą i są, oczywiście, wiecznie niewyspani. Tymczasem Francuzki oszałamiają elegancją trzy miesiące po porodzie, mają czas na spotkania towarzyskie, podczas których wypiją w spokoju kawę i nawiążą ciekawą konwersację, jadają obiad w restauracji, nie biegając i nie uciszając brzdąca, zaglądającego innym do talerzy. Na czym polega sekret francuskiego wychowania?
Książkę czytałam z przymrużeniem oka, ale przyznam szczerze, że niektóre spostrzeżenia autorki wydają się trafne i coś szczególnego w tej francuskiej codzienności z dziećmi jednak jest.
W Paryżu dzieci nie grymaszą to świetna, odprężająca lektura, która daje do myślenia.
Na koniec wiele mówiące słowa jednej z bohaterek książki:
Związek jest najważniejszy. To jedyna rzecz, jaką w życiu wybierasz. Nie wybierasz sobie dzieci, wybierasz męża. Dlatego powinnaś sobie z nim ułożyć życie i powinno ci zależeć na tym, żeby wszystko poszło dobrze. Chcesz dobrze z nim żyć, szczególnie wtedy, kiedy dzieci opuszczą dom. Dla mnie to prioritaire.
Amerykańskiej matce, dla której dziecko jest pępkiem świata i w chwili jego narodzin nikt nie jest ważniejszy od małego członka rodziny, takie słowa nie przeszłyby przez gardło.
sobota, 14 grudnia 2013
Dziennik Mai.
Isabel Allende
Dziennik Mai
Muza, 2013
Dziennik Mai
Muza, 2013
Szczęście jest mydlane, wyślizguje się z rąk,
za to problemy mają uchwyt, są chropowate, twarde, można się ich kurczowo trzymać.
Maya Vidal ma dziewiętnaście lat, gdy trafia na wyspę Chiloe. Musi przyzwyczaić się do spokojnej, momentami bezczynnej, codzienności, tak różnej od tej, do której przywykła. Między szesnastym a dziewiętnastym rokiem życia dziewczyna funkcjonowała na krawędzi, pogrążając się w alkoholowym lub narkotykowym śnie, kradnąc, wyłudzając pieniądze, sprzedając własne ciało. Maya usprawiedliwia swe błędy traumą po śmierci ukochanego dziadka, Popo, który kochał ją zachłannie i rozpieszczał do granic możliwości. Ta ciepła i mocna więź sprawiała, że wnuczka czuła się bezpieczna, rozumiana, potrzebna. Kiedy Popo odszedł, Mai rozpadł się świat. Pogubiła się, choć miała przy sobie babcię Nini, która kochała dziewczynę równie mocno jak dziadek, ale potrafiła spojrzeć na nastolatkę trzeźwym okiem i od czasu do czasu nazwać Maję "pieprzoną dziewuchą".
Maya trafia pod opiekuńcze skrzydła Manuela Ariasa, pisarza zbierającego materiały do napisania książki o magii na Chiloe. Manuel ma siedemdziesiąt dwa lata i przywykł do samotności. Łatwo się domyślić, że nowa lokatorka odmieni jego codzienność. Maya, początkowo negatywnie nastawiona do wyspy i przytłoczona panującym wokół spokojem, zaczyna ciepło myśleć o mieszkańcach Chiloe, co nie znaczy, że zapomina o przeszłości. Dziennik Mai to nie tylko opis pobytu dziewczyny na wyspie, ale przede wszystkim próba zrozumienia złych wyborów, przez które Maya musi się teraz ukrywać.
Wspaniała jest ta historia. Cudownie zanurzyć się w magiczną i pełną wierzeń rzeczywistość, opisywaną przez Isabel Allende. Kto zna twórczość pisarki, ten wie, co mam na myśli. Niezwykłym i malowniczym językiem autorka czaruje czytelnika, zaprasza do siebie. Bardzo lubię powieści Allende.
...życie jest kobiercem tkanym codziennie z różnokolorowych nici,
jedne są ciężkie i ciemne, inne cienkie i jasne, przydają się wszystkie.
Zdania pisane kursywą to cytaty z książki.
piątek, 13 grudnia 2013
sobota, 7 grudnia 2013
Lisia dolina.
Charlotte Link
Lisia dolina
Sonia Draga, 2013
Lubię Charlotte Link. Najbardziej za Dom sióstr, nieco inny od pozostałych powieści, ale po thrillery psychologiczne niemieckiej pisarki również sięgam z przyjemnością. Tym razem autorka stworzyła skomplikowaną, wielowątkową opowieść, w której zastanawia się nad powszechnym problemem dobra i zła.
Ryan Lee jest drobnym kryminalistą, który przez swą głupotę, wpada w finansowe tarapaty. Nie jest w stanie w krótkim czasie zdobyć wymaganej od niego sumy pieniędzy, więc postanawia porwać kobietę, a później zażądać od jej męża okupu. W swej naiwności przestępca myśli, że zaplanowana na szybko akcja przebiegnie sprawnie i nikomu włos z głowy nie spadnie. Ryan nie przewidział jednego: tego samego dnia, gdy porwał i uwięził kobietę, zostaje aresztowany i nie ma szans na opuszczenie więzienia. Mężczyzna musi podjąć decyzję: albo powie policji o tym, co zrobił i kobieta przeżyje, albo okaże się tchórzem, nie wyjawi swej tajemnicy, a ofiara umrze w odciętej od świata jaskini.
Po trzech latach scenariusz się powtarza. Nieznany sprawca porywa kobietę. Ryan, który po ponad dwóch latach, opuścił więzienne mury, nie jest podejrzanym. Panicznie bał się długiej odsiadki i nie przyznał się do czynu sprzed lat. Nie wie, czy jego ofiara umarła, czy też udało jej się uciec z kryjówki. Zaczyna podejrzewać, że kobieta przeżyła i teraz mści się na swym porywaczu...
Celowo spłycam fabułę Lisiej doliny, która obfituje w wiele ciekawych wątków. Nie sposób jednak opisać pewnych zdarzeń bez zdradzenia szczegółów.
Najnowsza powieść Link to bardzo dobrze skrojona historia, w której autorka stopniowo odkrywa przed czytelnikiem kolejne ciekawe fakty. Ważniejsze są przyczyny, prowadzące człowieka do zbrodni aniżeli jej skutki oraz wybory, których ów człowiek dokonuje. Najistotniejsze i warte refleksji jest w książce sformułowanie: "nieumyślne spowodowanie śmierci" - co naprawdę oznacza ten zbitek słów?
Ryan trafił do więzienia, ponieważ wdał się w bójkę, podczas której jego przeciwnik niefortunnie upadł i doznał poważnych urazów. Gdyby nie ten wypadek, byłaby to bójka jakich wiele. Jednak oceniam Ryana surowo, bo wcześniej dopuszczał się kradzieży, więc ma predyspozycje, by stać się groźnym przestępcą. Patrzę na niego również przez pryzmat porwania i jego decyzji o tym, by nie powiedzieć o miejscu przetrzymywania kobiety, a tym samym skazaniu ofiary na powolną i straszną śmierć. Prawdopodobnie, bo Ryan przez długi czas nie wie, co się stało z Vanessą, ale to wydaje się nieistotne. Ważna jest jego decyzja, jego wybór, świadomy wybór.
Z drugiej strony, niemal pod koniec powieści, Link pokazuje czytelnikowi inne oblicze zbrodni. Jak potraktować ten przypadek? Celowo kluczę, by nie zepsuć nikomu lektury, ale Lisia dolina stała się dla mnie najbardziej interesująca właśnie pod koniec. Wówczas na jaw wyszło wiele ciekawych wątków, które sprawiły, że ożyłam i zachłannie zaczęłam przewracać strony książki.
Lisią dolinę oceniam bardzo dobrze, ale przyznam szczerze, że, mniej więcej w połowie, poczułam lekkie znużenie historią. Przyszło mi na myśl, że autorka zbyt rozwlekle opisuje pewne wątki. Tego typu przemyślenia umykały, gdy Link wprowadzała do swej opowieści nowe fakty, by na powrót ocucić czytelnika.
Opisywanie trudnych relacji międzyludzkich, konfliktów rodzinnych, podejmowanie kwestii społecznych to rys charakterystyczny prozy Link. Niemiecka pisarka nie tworzy przejrzystych i prostych w odbiorze powieści z wątkiem kryminalnym (czy też thrillerów). Konstrukcja jej książek wykracza poza schemat: zbrodnia - poszukiwanie śladów - rozwiązanie zagadki. Pomiędzy tymi trzema składowymi występuje mnóstwo wątków pobocznych, w których bohaterowie zmagają się z wewnętrznymi dylematami i nic nie jest czarno - białe. Link pozostawia czytelnika z pytaniami, nie sugerując odpowiedzi. Nie ocenia swych postaci, jedynie wikła je w coraz bardziej skomplikowane relacje.
Lisia dolina
Sonia Draga, 2013
Lubię Charlotte Link. Najbardziej za Dom sióstr, nieco inny od pozostałych powieści, ale po thrillery psychologiczne niemieckiej pisarki również sięgam z przyjemnością. Tym razem autorka stworzyła skomplikowaną, wielowątkową opowieść, w której zastanawia się nad powszechnym problemem dobra i zła.
Ryan Lee jest drobnym kryminalistą, który przez swą głupotę, wpada w finansowe tarapaty. Nie jest w stanie w krótkim czasie zdobyć wymaganej od niego sumy pieniędzy, więc postanawia porwać kobietę, a później zażądać od jej męża okupu. W swej naiwności przestępca myśli, że zaplanowana na szybko akcja przebiegnie sprawnie i nikomu włos z głowy nie spadnie. Ryan nie przewidział jednego: tego samego dnia, gdy porwał i uwięził kobietę, zostaje aresztowany i nie ma szans na opuszczenie więzienia. Mężczyzna musi podjąć decyzję: albo powie policji o tym, co zrobił i kobieta przeżyje, albo okaże się tchórzem, nie wyjawi swej tajemnicy, a ofiara umrze w odciętej od świata jaskini.
Po trzech latach scenariusz się powtarza. Nieznany sprawca porywa kobietę. Ryan, który po ponad dwóch latach, opuścił więzienne mury, nie jest podejrzanym. Panicznie bał się długiej odsiadki i nie przyznał się do czynu sprzed lat. Nie wie, czy jego ofiara umarła, czy też udało jej się uciec z kryjówki. Zaczyna podejrzewać, że kobieta przeżyła i teraz mści się na swym porywaczu...
Celowo spłycam fabułę Lisiej doliny, która obfituje w wiele ciekawych wątków. Nie sposób jednak opisać pewnych zdarzeń bez zdradzenia szczegółów.
Najnowsza powieść Link to bardzo dobrze skrojona historia, w której autorka stopniowo odkrywa przed czytelnikiem kolejne ciekawe fakty. Ważniejsze są przyczyny, prowadzące człowieka do zbrodni aniżeli jej skutki oraz wybory, których ów człowiek dokonuje. Najistotniejsze i warte refleksji jest w książce sformułowanie: "nieumyślne spowodowanie śmierci" - co naprawdę oznacza ten zbitek słów?
Ryan trafił do więzienia, ponieważ wdał się w bójkę, podczas której jego przeciwnik niefortunnie upadł i doznał poważnych urazów. Gdyby nie ten wypadek, byłaby to bójka jakich wiele. Jednak oceniam Ryana surowo, bo wcześniej dopuszczał się kradzieży, więc ma predyspozycje, by stać się groźnym przestępcą. Patrzę na niego również przez pryzmat porwania i jego decyzji o tym, by nie powiedzieć o miejscu przetrzymywania kobiety, a tym samym skazaniu ofiary na powolną i straszną śmierć. Prawdopodobnie, bo Ryan przez długi czas nie wie, co się stało z Vanessą, ale to wydaje się nieistotne. Ważna jest jego decyzja, jego wybór, świadomy wybór.
Z drugiej strony, niemal pod koniec powieści, Link pokazuje czytelnikowi inne oblicze zbrodni. Jak potraktować ten przypadek? Celowo kluczę, by nie zepsuć nikomu lektury, ale Lisia dolina stała się dla mnie najbardziej interesująca właśnie pod koniec. Wówczas na jaw wyszło wiele ciekawych wątków, które sprawiły, że ożyłam i zachłannie zaczęłam przewracać strony książki.
Lisią dolinę oceniam bardzo dobrze, ale przyznam szczerze, że, mniej więcej w połowie, poczułam lekkie znużenie historią. Przyszło mi na myśl, że autorka zbyt rozwlekle opisuje pewne wątki. Tego typu przemyślenia umykały, gdy Link wprowadzała do swej opowieści nowe fakty, by na powrót ocucić czytelnika.
Opisywanie trudnych relacji międzyludzkich, konfliktów rodzinnych, podejmowanie kwestii społecznych to rys charakterystyczny prozy Link. Niemiecka pisarka nie tworzy przejrzystych i prostych w odbiorze powieści z wątkiem kryminalnym (czy też thrillerów). Konstrukcja jej książek wykracza poza schemat: zbrodnia - poszukiwanie śladów - rozwiązanie zagadki. Pomiędzy tymi trzema składowymi występuje mnóstwo wątków pobocznych, w których bohaterowie zmagają się z wewnętrznymi dylematami i nic nie jest czarno - białe. Link pozostawia czytelnika z pytaniami, nie sugerując odpowiedzi. Nie ocenia swych postaci, jedynie wikła je w coraz bardziej skomplikowane relacje.
czwartek, 5 grudnia 2013
...cudownie zatłoczona samotność czytelnika... (Pennac)
Daniel Pennac
Jak powieść
Muza, 2007
Całkowita bezinteresowność. Tego właśnie oczekiwało od nas nasze dziecko. Prezentu. Daru chwili wyrwanej z szeregu innych chwil. Wbrew wszystkiemu. Dzięki tym nocnym opowieściom dziecko pozbywało się balastu dnia. Luzowaliśmy cumy. Dziecko ulatywało z wiatrem, lekkie jak piórko, a ten wiatr to był nasz głos. W zamian za tę podróż nie wymagaliśmy od niego absolutnie nic, ani grosza, nie spodziewaliśmy się żadnego rewanżu. To nie była nawet nagroda. (Ach, te nagrody... potem trzeba się wykazywać w nieskończoność, że istotnie były zasłużone!). Tutaj wszystko odbywało się w krainie bezinteresowności. Bezinteresowność, która stanowi jedyną walutę sztuki.
Esej francuskiego pisarza to nie tylko pochwała czytania. To przede wszystkim próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie nie czytają, dlaczego nastolatkowie tak niechętnie biorą do rąk książki? Bez zastanowienia my, dorośli, zrzucamy winę na telewizor, komputer (jako bardziej atrakcyjne umilacze czasu) na nudne szkolne lektury, które skutecznie zniechęcają młodych ludzi do literatury. Pennaca jednak takie tłumaczenie nie zadowala. Cóż się zdarzyło pomiędzy intymnością lektury lat dziecięcych a zawziętą alienacją nastolatka, którego czytanie męczy? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie i właściwie nie uzyskujemy jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że takowa nie istnieje.
Dlaczego przestajemy czytać dziecku w momencie, gdy młody człowiek nabywa umiejętność samodzielnego czytania? Dlaczego pozbawiamy się tej chwili intymności, kiedy wszystko jest możliwe, a my jesteśmy razem, odprężeni, bliscy sobie, złaknieni opowieści? Dlaczego przestajemy odkrywać z dzieckiem paradoksalną właściwość lektury, która polega na tym, że odrywa nas od świata, by nadać mu sens?
Nie tylko Pennac zwraca uwagę na to, jak ważne jest czytanie dziecku bez względu na to, ile ma lat. Pisała o tym Irena Koźmińska, założycielka Fundacji ABCXXI - Cała Polska Czyta Dzieciom, w swojej książce Wychowanie przez czytanie. To nic, że dziecko czyta samo; niech czyta, niech odkrywa magiczny i wartościowy świat literatury, niech kształtuje swój czytelniczy gust. Jednak każdy, sześciolatek, piętnastolatek i osiemdziesięciolatek, lubi słuchać opowieści, które wzbogacają codzienność, odprężają...
Czytanie nie podlega systemowi czasu społecznego, ono jest, podobnie jak miłość, sposobem bycia.
(Zdania, pisane kursywą, są cytatami z książki Daniela Pennaca)
Jak powieść
Muza, 2007
Całkowita bezinteresowność. Tego właśnie oczekiwało od nas nasze dziecko. Prezentu. Daru chwili wyrwanej z szeregu innych chwil. Wbrew wszystkiemu. Dzięki tym nocnym opowieściom dziecko pozbywało się balastu dnia. Luzowaliśmy cumy. Dziecko ulatywało z wiatrem, lekkie jak piórko, a ten wiatr to był nasz głos. W zamian za tę podróż nie wymagaliśmy od niego absolutnie nic, ani grosza, nie spodziewaliśmy się żadnego rewanżu. To nie była nawet nagroda. (Ach, te nagrody... potem trzeba się wykazywać w nieskończoność, że istotnie były zasłużone!). Tutaj wszystko odbywało się w krainie bezinteresowności. Bezinteresowność, która stanowi jedyną walutę sztuki.
Esej francuskiego pisarza to nie tylko pochwała czytania. To przede wszystkim próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie nie czytają, dlaczego nastolatkowie tak niechętnie biorą do rąk książki? Bez zastanowienia my, dorośli, zrzucamy winę na telewizor, komputer (jako bardziej atrakcyjne umilacze czasu) na nudne szkolne lektury, które skutecznie zniechęcają młodych ludzi do literatury. Pennaca jednak takie tłumaczenie nie zadowala. Cóż się zdarzyło pomiędzy intymnością lektury lat dziecięcych a zawziętą alienacją nastolatka, którego czytanie męczy? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie i właściwie nie uzyskujemy jednoznacznej odpowiedzi. Myślę, że takowa nie istnieje.
Dlaczego przestajemy czytać dziecku w momencie, gdy młody człowiek nabywa umiejętność samodzielnego czytania? Dlaczego pozbawiamy się tej chwili intymności, kiedy wszystko jest możliwe, a my jesteśmy razem, odprężeni, bliscy sobie, złaknieni opowieści? Dlaczego przestajemy odkrywać z dzieckiem paradoksalną właściwość lektury, która polega na tym, że odrywa nas od świata, by nadać mu sens?
Nie tylko Pennac zwraca uwagę na to, jak ważne jest czytanie dziecku bez względu na to, ile ma lat. Pisała o tym Irena Koźmińska, założycielka Fundacji ABCXXI - Cała Polska Czyta Dzieciom, w swojej książce Wychowanie przez czytanie. To nic, że dziecko czyta samo; niech czyta, niech odkrywa magiczny i wartościowy świat literatury, niech kształtuje swój czytelniczy gust. Jednak każdy, sześciolatek, piętnastolatek i osiemdziesięciolatek, lubi słuchać opowieści, które wzbogacają codzienność, odprężają...
Czytanie nie podlega systemowi czasu społecznego, ono jest, podobnie jak miłość, sposobem bycia.
(Zdania, pisane kursywą, są cytatami z książki Daniela Pennaca)
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Sri Lanka, czyli Wyspa Motyli.
Corina Bomann
Wyspa Motyli
Otwarte, 2013
Dwa plany czasowe, czyli rok 2008 i rok 1887, czyli to, co lubię. Młodej kobiecie, Dianie Wagenbach, mieszkającej na codzień w Berlinie prawniczce, w jednej chwili rozpada się życie małżeńskie. Chwilę później dowiaduje się, że jej ciotka Emmely przebywa w szpitalu, ponieważ miała wylew. Diana nie zastanawia się długo nad wylotem do Anglii, do Tremayne House, by spotkać się, być może ostatni raz, z ukochaną ciocią. Emmely Woodhouse odegrała wielką rolę w życiu matki Diany - Johanny, którą w 1945 roku urodziła Beatrice (nie udało jej się przeżyć porodu). Skomplikowane? Jedynie na początku.
Łatwo przewidzieć, że ciocia Emmely umiera. Wcześniej jednak wspomina Dianie o rodzinnej tajemnicy, o klątwie, która ciąży nad ich rodziną i prosi młodą kobietę o to, by rozwikłała zagadkę i zdjęła z familii przekleństwo.
W tym miejscu zaczyna się ciekawa opowieść, która przenosi czytelnika na Sri Lankę - wyspę o kształcie skrzydła motyla. To tutaj w 1887 roku zamieszkał Henry Tremayne z żoną i córkami: Grace i Victorią. Henry został niejako zmuszony, po tragicznej śmierci swego brata, zająć się plantacją herbaty - Vannattuppucci (po tamilsku słowo to oznacza, oczywiście, motyla:)).
Diana trafia na Sri Lankę z powodu znalezionego w angielskim domu palmowego liścia. Tajna skrytka w regale z książkami, prócz wspomnianego liścia, kryła również inne skarby. Wszystko wskazuje na to, że liść nie jest zwykłym liściem, ale może zawierać ważny przekaz, ponieważ pochodzi z Biblioteki Liści Palmowych. Taka biblioteka znajduje się na wyspie, chroniona przez Nadireaderów i to oni jedynie potrafią odczytać zapisane na liściu informacje.
Tyle, jeśli chodzi o fabułę. Nie jest moim celem napisanie streszczenia powieści, ale wyrażenie opinii na temat przeczytanej, mimo wszystko z przyjemnością, książki. Najlepiej czułam się, gdy autorka przenosiła mnie w przeszłość, opisując losy dorastających panienek. Interesowałam się wyborami Grace, polubiłam tę odważną indywidualistkę, która postępowała wbrew konwenansom.
Strony, które przenosiły mnie do czasów dzisiejszych to już zupełnie inne doznania. Śmieszyła mnie Diana, której nie zdołałam polubić. Śmieszyło mnie rodzące się między Dianą i Jonathanem uczucie. Banalność, przewidywalność każdego kolejnego kroku bohaterów, ich nadmuchane wzruszenia i mało przekonywujące wyznania napełniały mnie tylko niesmakiem. Niecierpliwie czekałam na rozdziały opatrzone tytułem Vannattuppucci, 1887.
Wyspa Motyli w połowie jest książką tajemniczą, intrygującą i ciekawą, a w połowie zupełnie przeciętnym, mało interesującym czytadłem. Myślałam, że zachwycę się tą powieścią tak, jak zachwycam się powieściami Kate Morton. Przeszłość, która wpływa na teraźniejszość, tajemnica, która ciąży na rodzinie - mogłam mieć nadzieję na wspaniałą lekturę. Nie napiszę, że książka Bomann to niewarta przeczytania pozycja, ale szkoda, że tak spłycona została relacja Diana - Jonathan. W trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że autorka nie miała pomysłu na ciekawe rozwinięcie wątku teraźniejszego. Trzeba jednak pisarce przyznać, że opowieść z 1887 roku jest dopracowana. Moim zdaniem ta część powieści Coriny Bomann z powodzeniem "poradziłaby" sobie jako osobna historia.
Wyspa Motyli
Otwarte, 2013
Dwa plany czasowe, czyli rok 2008 i rok 1887, czyli to, co lubię. Młodej kobiecie, Dianie Wagenbach, mieszkającej na codzień w Berlinie prawniczce, w jednej chwili rozpada się życie małżeńskie. Chwilę później dowiaduje się, że jej ciotka Emmely przebywa w szpitalu, ponieważ miała wylew. Diana nie zastanawia się długo nad wylotem do Anglii, do Tremayne House, by spotkać się, być może ostatni raz, z ukochaną ciocią. Emmely Woodhouse odegrała wielką rolę w życiu matki Diany - Johanny, którą w 1945 roku urodziła Beatrice (nie udało jej się przeżyć porodu). Skomplikowane? Jedynie na początku.
Łatwo przewidzieć, że ciocia Emmely umiera. Wcześniej jednak wspomina Dianie o rodzinnej tajemnicy, o klątwie, która ciąży nad ich rodziną i prosi młodą kobietę o to, by rozwikłała zagadkę i zdjęła z familii przekleństwo.
W tym miejscu zaczyna się ciekawa opowieść, która przenosi czytelnika na Sri Lankę - wyspę o kształcie skrzydła motyla. To tutaj w 1887 roku zamieszkał Henry Tremayne z żoną i córkami: Grace i Victorią. Henry został niejako zmuszony, po tragicznej śmierci swego brata, zająć się plantacją herbaty - Vannattuppucci (po tamilsku słowo to oznacza, oczywiście, motyla:)).
Diana trafia na Sri Lankę z powodu znalezionego w angielskim domu palmowego liścia. Tajna skrytka w regale z książkami, prócz wspomnianego liścia, kryła również inne skarby. Wszystko wskazuje na to, że liść nie jest zwykłym liściem, ale może zawierać ważny przekaz, ponieważ pochodzi z Biblioteki Liści Palmowych. Taka biblioteka znajduje się na wyspie, chroniona przez Nadireaderów i to oni jedynie potrafią odczytać zapisane na liściu informacje.
Tyle, jeśli chodzi o fabułę. Nie jest moim celem napisanie streszczenia powieści, ale wyrażenie opinii na temat przeczytanej, mimo wszystko z przyjemnością, książki. Najlepiej czułam się, gdy autorka przenosiła mnie w przeszłość, opisując losy dorastających panienek. Interesowałam się wyborami Grace, polubiłam tę odważną indywidualistkę, która postępowała wbrew konwenansom.
Strony, które przenosiły mnie do czasów dzisiejszych to już zupełnie inne doznania. Śmieszyła mnie Diana, której nie zdołałam polubić. Śmieszyło mnie rodzące się między Dianą i Jonathanem uczucie. Banalność, przewidywalność każdego kolejnego kroku bohaterów, ich nadmuchane wzruszenia i mało przekonywujące wyznania napełniały mnie tylko niesmakiem. Niecierpliwie czekałam na rozdziały opatrzone tytułem Vannattuppucci, 1887.
Wyspa Motyli w połowie jest książką tajemniczą, intrygującą i ciekawą, a w połowie zupełnie przeciętnym, mało interesującym czytadłem. Myślałam, że zachwycę się tą powieścią tak, jak zachwycam się powieściami Kate Morton. Przeszłość, która wpływa na teraźniejszość, tajemnica, która ciąży na rodzinie - mogłam mieć nadzieję na wspaniałą lekturę. Nie napiszę, że książka Bomann to niewarta przeczytania pozycja, ale szkoda, że tak spłycona została relacja Diana - Jonathan. W trakcie lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że autorka nie miała pomysłu na ciekawe rozwinięcie wątku teraźniejszego. Trzeba jednak pisarce przyznać, że opowieść z 1887 roku jest dopracowana. Moim zdaniem ta część powieści Coriny Bomann z powodzeniem "poradziłaby" sobie jako osobna historia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)