niedziela, 19 grudnia 2010

Alice in Wonderland (reż. Tim Burton, 2010)

Możecie wierzyć lub nie, ale nie czytałam "Alicji w Krainie Czarów" Lewisa Carrolla. Byłam dzieckiem, które samodzielnie literacko się wyedukowało. W rodzinnym domu książek nie czytano i miłości do tychże nie zaszczepiono. Dziecko nauczyło się czytać i zaczęło sięgać po książki - nie jestem w stanie przypomnieć sobie pierwszej lektury, nie wiem też, co mnie w literaturze urzekło, ale stałam się czytelnikiem. Na przekór i na złość domownikom, którzy (tego też nie potrafię zrozumieć) nad tym ubolewali. Nie przeczytałam więc "Alicji...", "Kubusia Puchatka" poznałam jako nastolatka na fali zainteresowania książkami typu "Tao Kubusia Puchatka", "Te Prosiaczka", itp. Mam braki. W "podstawówce" czytałam Lucy Maud Montgomery, Niziurskiego, Siesicką, Musierowicz i Chmielewską - to pamiętam. "Alicji..." czas przeminął, nie byłam już przecież dzieckiem małym, a całkiem wyrośniętą dziewczynką.
Dziś "Alicja..." uśmiecha się do mnie z regału w pokoju córki i czas najwyższy zaprzyjaźnić się z magicznym światem snu tytułowej bohaterki.

Miałam pisać o filmie Tima Burtona. Piękny jest. Wizualnie cudowny. Pełen soczystych kolorów, które cieszą oko bajkowymi krajobrazami, strojami, postaciami. To naprawdę czarodziejski świat, który pokocha każdy człowiek, obdarzony fantazją. Ten świat kusi, mami, zaprasza, nic więc dziwnego, że Alicja uległa magii Krainy Czarów. Piękno przeplata się z brzydotą, dobro walczy ze złem, ale nic nie jest przerażająco straszne albo wstrętne.

To nic, że film jest przewidywalny. To nic, że w wielu miejscach niedopracowany, czego nie zauważyłoby dziecko, ale dorosły odbiorca przegapić nie zdoła. To nic. Mnie się podobał - na chwilę oderwał od rzeczywistości, ucieszył. Oglądałam z przyjemnością.

W "Alicji..." przewidywalność staje się nieistotna, biorąc pod uwagę radość, jaką daje obcowanie z obrazem. Nic przewidywalności nie usprawiedliwia w filmach Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna, Uczeń czarnoksiężnika czy Ostatni Władca Wiatru, po których spodziewałam się dużo większych emocji i przyjemności. Otrzymałam nudnawe i bardzo banalne historie, pozbawione magii, na której podobno oprzeć się powinny. Szkoda.

5/6

czwartek, 16 grudnia 2010

Philip Roth "Cień pisarza"

Pierwsza powieść Rotha z cyklu o Zuckermanie. Główny bohater to młody pisarz z ambicjami, który przybywa do domu swego guru literackiego, Lonoffa, by zgłębiać tajniki warsztatu i podglądać życie idola. Sama fabuła jest dość statyczna, ale Roth ciekawie prowadzi czytelnika przez zakamarki ludzkich emocji. Uwielbiam styl Rotha - tekst mnie przyciąga, magnetyzuje. Pisarz mistrzowsko operuje słowem. Jest grubiański, a zarazem liryczny. W jego książkach najważniejsze są słowa, mniej interesuje mnie fabuła. Odczuwam przyjemność z samego smakowania liter - zdanie po zdaniu. Podobnie czułam, czytając "Konające zwierzę".

4/6

sobota, 11 grudnia 2010

Kate Mosse "Labirynt"

Bardzo lubię takie książki, ale z jakiegoś powodu historia stworzona przez Kate Mosse nie wciągnęła mnie. Całkiem przeciętna lektura, którą czytałam z przerwami.

Autorka splata losy dwóch kobiet: Alais, żyjącej pod koniec średniowiecza córki zarządcy zamku w Carcassonne i Alice, która bierze udział w wykopaliskach archeologicznych na terenie Langwedocji. Życie Alice w tajemniczy sposób łączy się z historią sprzed ośmiuset lat, o czym bohaterka przekonuje się, gdy przypadkiem trafia na dwa szkielety. Od tego momentu ma różnorodne przeczucia, ktoś zaczyna ją ścigać, wszyscy wydają się podejrzani...
Świetny materiał na film.

Pojawia się Święty Graal, tajemnicze księgi, leje się krew.
Uwagę przyciąga ta część książki, która skupia się na średniowieczu - jest brutalna, ale napisana z pasją. Dzięki rekonstrukcji historycznej "Labirynt" staje się czymś więcej niż zwykłym, nieco sensacyjnym, czytadłem. Widać, że autorka poświęciła sporo czasu na stworzenie tła historycznego powieści. Natomiast "część współczesna" jest płytka, mało interesująca, wybija z rytmu właściwej lektury, którą dla mnie była opowieść o losach Alais.
Zakończenie tak banalne, że już bardziej mdłego wymyślić nie sposób. Za to wielki minus.

Temat ciekawy, ale wyrzuciłabym historię Alice, która niczego nie wnosi do opowieści, a wręcz przeszkadza.

3,5/6

piątek, 10 grudnia 2010

...


Tydzień temu skończyła trzy miesiące. Spokojnie smakuje dni. Coraz silniejsza. Rozbraja uśmiechem. Poznaje oczami i dotykiem. Nasłuchuje. Pożera własne łapki. Lubi reggae. Lenka.

czwartek, 25 listopada 2010

(Mirosław Salski "Między słowami")

Między słowami można wiele przemycić. Między słowami można wiele ukryć. Między słowami można się spotkać...

Ewa Sobczak i Piotr Skaziński. Ona - autorka jednej książki. On - właściciel księgarni w Białej Górze. Ona na fali sławy szuka tematu na drugą powieść, On wiedzie spokojny i samotny żywot człowieka bez skazy. Spotykają się na zjeździe absolwentów (banalnie, prawda?), gdzie Ona bryluje, a On zerka ukradkiem w stronę celebrytki i wspomina szkolne lata, zaprawione wielką nieodwzajemnioną miłością do tejże kobiety.

Oboje otrzymują zlecenie. Mają napisać książkę o Białej Górze, oskubać mieszkańców z małomiasteczkowych tajemnic. Wydawca przyszłej powieści jest ich wspólnym znajomym. Ona pisze otwarcie, dzieląc się z Nim zdobytymi informacjami, On "tworzy" schowany za drzwiami księgarni. W międzyczasie zdarza im się razem zamieszkać. Dla Niego jest to spełnienie marzeń, dla Niej zadośćuczynienie za pewien incydent, związany z sukcesem sprzedaży jej książki...

Ciekawie i zgrabnie napisana powieść. Fajna nawet. Najlepsze zakończenie. Naprawdę zaskakujące, biorąc pod uwagę usposobienie i dotychczasowe zachowanie bohatera płci męskiej.

4/6

sobota, 20 listopada 2010

Miłość z przeszkodami (Marlena de Blasi "Tysiąc dni w Wenecji")

Na kolana mnie Marlena de Blasi nie powaliła. Pociesza fakt, że podobno, jak głosi blogowa fama, "Tysiąc dni w Wenecji" to jej najsłabsza książka. Nastawiam się więc na ciekawsze spotkania. Nie zniechęciłam się bowiem pierwszym.

Przyjemna to lektura. Prosta i przyjemna. Romansowa, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, co mnie się podobało niesłychanie. Bohaterka zakochana, ale nie zaślepiona. Nieznajomy z mnóstwem wad, które ona dostrzega, co się chwali. Spięcia i napięcia obecne. Nadmiernej słodyczy brak.
Dzięki temu książka jest lekkostrawna.

Z przyjemnością przechadzałam się z bohaterką po miejscowym targu. Marszczyłam brwi z niedowierzania, gdy mężczyzna niechętnie kosztował dań, przygotowanych z miłością przez kobietę, która na gotowaniu się zna. Starałam się zrozumieć wątpliwości i rozterki Marleny, która próbuje odnaleźć swoje miejsce w pięknej Wenecji. Bohaterowie powoli uczą się siebie, docierają się i napotykają trudności, a ich miłość nie jest usłana różami - to największy atut tej książki.

4/6

czwartek, 4 listopada 2010

Listopadową porą...

...wracam na bloga. Będzie o książkach przeczytanych we wrześniu. Komputerowcem teraz nie jestem, zresztą nigdy nie byłam. Codzienność zapełniają inne sprawy. Poczytuję książki. Nie czytam. Można rzec - delektuję się lekturą - powolna degustacja spowodowana jest jednak przeskakiwaniem od jednej czynności do innej, a nie faktycznym i dobrowolnym smakowaniem liter.

Autor: Dorota Katende
Tytuł: Dom na Zanzibarze

Zachęcona (bardzo!) okładką, zaczęłam zgłębiać koleje losu Polki, zakochanej w Afryce. Łatwego życia pani Dorota nie miała - brakowało szczęścia w miłości, brakowało pieniędzy, ale nie brakowało marzeń. To najważniejsze miało się spełnić w niedalekiej przyszłości. Podróż na Czarny Ląd pociągnęła za sobą serię zdarzeń, których nawet sama autorka nie przewidziała. Na Zanzibarze stanął dom, jej dom, pełen słońca i miłości.

Czego dowiedziałam się z książki Doroty Katende? Zanzibarczycy są nieco leniwi i mają problemy z realizowaniem poleceń pracodawcy, pojawiają się znikąd i w dużych gromadach wszędzie tam, gdzie jest jedzenie, potrafią nieźle oszukiwać, ale przy okazji są serdeczni i ciepli. Czytałam o mieszkańcach tego kraju, o jego kulturze, o problemach, o zmaganiach autorki z, jakby nie było, innością z zainteresowaniem, ale nie porwała mnie ta książka. To nie pamiętnik pisany miłością, to raczej sucha relacja z życia kobiety, której los nie oszczędzał. Kobiety niezwykle odważnej i zdeterminowanej, co należy podkreślić i czego można nawet pozazdrościć.

Pięknie wydana książka (jaki papier - ciepły dla oczu!), ale nie porywa. Zawartość dobra.

4/6

"Cena wody w Finistere" Bodil Malmsten - według Kapuścińskiego "...piękna książka. Poetycka, wysmakowana, pełna ciepła". Cóż za epitety! Tylko, jak dla mnie, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Książka szwedzkiej pisarki nie podobała mi się ani trochę. Nie wiem, gdzie reporter dostrzegł poetyckość, bo mnie doskwierała suchość i prostota języka. Ciepła nie odnalazłam - raczej złośliwość i gorycz. Dość miałam opisów walki z kretami i ślimakami. Czasami towarzyszyło mi uczucie, że autorka znalazła się w Finistere za karę (a przecież dobrowolnie uciekła z zimnej Szwecji, w której mieszkają sami nieczuli materialiści). Poza tym są miejsca w książce, których zwyczajnie nie zrozumiałam, nie nadążając za tokiem myślenia Malmsten. Całe zdania lub pojedyncze słowa wyrwane z kontekstu.

Zdecydowanie nie dla mnie, ale jakimś cudem przeczytałam w całości. Cuda się zdarzają:)

2/6

niedziela, 3 października 2010

Ostatnie dni.

Jeszcze Ustka.
Jutro wracamy na nasze śmieci. Codzienność nas dopadnie. Przeplatana małymi cudami. Lenka skończyła miesiąc - coraz bardziej kontaktowa się robi. Majka powoli oswaja siostrę, ale nie mogę powiedzieć, że nie jest to kłopotliwe. Nic dziwnego, przez prawie siedem lat była jedynaczką. W jej świecie nastąpiła rewolucja i tak szybko nie minie.
Damy radę.

wtorek, 28 września 2010

Siła kobiety (Jun'chi Watanabe "Za kwietnymi polami")

Opowieść o pierwszej japońskiej lekarce, Ginko Ogino, to historia walki z tradycją, kulturą, systemem, konserwatyzmem, zacofaniem. Można wymieniać w nieskończoność.

Jest rok 1870, gdy dwudziestoletnia Gin wraca do rodzinnego domu. Upokorzona przez męża, który zaraził ją rzeżączką, staje się bezbronna. W zdominowanym przez mężczyzn świecie kobieta jest tylko żoną i matką. Gin jako rozwódka, obciążona chorobą weneryczną, nie może spełnić się w tej roli.

Aby zrozumieć i w pełni przeżyć tę historię, trzeba odnieść się do tamtych czasów. Czytanie powieści z dzisiejszej perspektywy, powoduje frustrację i złość. To, przez co przeszła Ginko, jest niewyobrażalne i przerażające, ale dzięki tym przeżyciom została lekarką. Najważniejszy był jej upór i determinacja, ale pierwszym bodźcem okazał się pobyt w klinice i konieczność przejścia serii bolesnych badań ginekologicznych. Były niezbędne, ale o ile byłyby "przyjemniejsze", gdyby nie przeprowadzał ich gruboskórny mężczyzna, który do wykonywanej przez siebie profesji nie miał ani serca, ani odpowiedniego podejścia. Upokorzona i zawstydzona Ginko, leżąc na fotelu ginekologicznym, podjęła decyzję życia.

Niesamowita historia, która pokazuje jak wiele może znieść kobieta, by spełnić swe marzenie. Pouczająca, ponieważ rysuje obraz japońskich przekonań i obyczajów przełomu XIX i XX wieku. Budująca, mimo wszystkich opisanych przez autora, zmagań bohaterki z zamkniętym dla kobiet światem nauki.
Warto przeczytać opowieść o inteligentnej, upartej i odważnej kobiecie, która udowodniła innym, ale przede wszystkim samej sobie, że warto walczyć z przeciwnościami losu.

5/6

piątek, 24 września 2010

ciepło. słonecznie. beztrosko.


Jeszcze ponad tydzień. Później wracamy. Starsza powędruje, z miesięcznym opóźnieniem, do pierwszej klasy - jak student. Młodsza pozna inne niż leśne i nadmorskie trasy spacerów. A mnie zostaje to wszystko ogarnąć.

czwartek, 23 września 2010

Życie...po prostu (Rina Frank "Każdy dom potrzebuje balkonu")

Życzyłabym sobie, aby z tej powieści zrobiono sagę. Z przyjemnością wzięłabym do ręki gruby tom, opowiadający historię pewnej rodziny. Trzeba przyznać, że Rina Frank dar opowiadania ma. Snuje swą opowieść ciekawie, ale lekko, smacznie. Czyta się świetnie.

Nie będę opowiadała tej historii, by nie zabierać innym przyjemności obcowania z nią. Książka opisuje dzieciństwo pełne miłości i trudną dorosłość córki rumuńskich imigrantów. I ma cudny tytuł, pod którym (jeśli traktować go dosłownie) podpisuję się obiema rękami - bywam w domach bez balkonu, więc wiem, jak jest:)

5/6

niedziela, 19 września 2010

Jestem:-)

Od trzeciego września (godz.06:35) jestem na świecie. Ja, Lenka, młodsza siostra Mai (lat prawie siedem). Mam już ponad dwa tygodnie i dobrze mi z tym:) Na razie zabieram Wam mamę, ale obiecuję, że oddam, bo rodzicielka czyta w trakcie karmienia i na pewno pisać o książkach nie przestanie.


środa, 1 września 2010

Migawki z podróży (Marzena Filipczak "Jadę sobie. Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet")

Marzena Filipczak w sposób luźny i fragmentaryczny opisuje swą podróż po Azji. Zaczyna od Indii i, w przeciwieństwie do Jarosława Kreta, raczej potwierdza stereotypy.

Od kilku dni znowu jestem w Indiach i znowu wszystko jest proste, fajne, brudne i pełne robaków.

Szczerze pisze o tym, co jej się podoba, a co nie. Nawet jej się w tej podróży nudzi, co wydaje się niewiarygodne.

Trochę mi się nudzi w Malezji, wszystko jest tu normalne i przewidywalne. Jak na Azję oczywiście...

Wiele miejsc zwraca jej uwagę połączeniem kosmopolityzmu i prowincji (np. Malezja, Bangkok) - z jednej strony biurowce, yuppies, autostrady, z drugiej - łódki na rzece jako środek transportu, obnośni sprzedawcy jedzenia, longhouse'y. Autorce nie podobają się nieuprzejmi mieszkańcy Wietnamu i sam kraj, turystyczny i skomercjalizowany.

Ogólnie fajna książka. Ciekawa i łatwa w odbiorze. Jednak, moim zdaniem, mało "przewodnikowa", jak sugeruje podtytuł (co akurat uważam za plus - czytanie typowych przewodników nigdy mnie nie interesowało). Spodziewałam się czegoś więcej, a jest ok.

4.5/6

Z tymi oczekiwaniami już tak jest. Człowiek naczyta się recenzji, usłyszy coś na temat tej czy innej lektury i nastawia się, a później musi się przestawić.
Czytam "Każdy dom potrzebuje balkonu" i nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno czego innego niż dostaję. Jednak nie rozczarowałam się, bo książkę Riny Frank czyta się bardzo dobrze.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

sobie skrobię...

Wybrałam się dzisiaj do biblioteki z listą książek, na które mam ochotę:)

Dorota Katende "Dom na Zanzibarze"
Marta Fox "Kobieta zaklęta w kamień"
Geraldine Brooks "Ludzie Księgi"
Maria Pruszkowska "Przyślę panu list i klucz"
Charlotte Link (cokolwiek)
Karel van Loon "Ojciec i Ojciec"

Wszystkie wypożyczone.
Przyniosłam więc "Za kwietnymi polami" Watanabe, "Każdy dom potrzebuje balkonu" Riny Frank i "Cena wody w Finistere" Bodil Malmsten (nie mam pojęcia, jak to się odmienia).

W sobotę, po raz pierwszy w życiu, nie miałam co czytać. Pochłaniam teraz książki. W piątek skończyłam ostatnią biblioteczną, na półce u rodziców stoją same przeczytane, a w sobotę biblioteka nieczynna. Miałam wizję leniwego i nudnego weekendu. Koleżanka chciała mnie wspomóc i przytargała dwie biografie Kieślowskiego i jedną Assii Wevill, na żadną z tych książek ochoty nie miałam, ale z braku laku...
O Kieślowskim czytać nie będę, ale historia kobiety, którą do tej pory kojarzyłam tylko z Tedem Hughesem nawet mnie zainteresowała.

O czym jest ten post? Nie wiem, musiałam chyba sobie popisać. Snuję się, mam dużo czasu na czytanie, a za chwilę...
Termin za trzy dni...

niedziela, 29 sierpnia 2010

Irena Koźmińska, Elżbieta Olszewska "Z dzieckiem w świat wartości"

NIE DA SIĘ DOBRZE ŻYĆ BEZ WARTOŚCI.

To motto książki, która przypomina prawdy logiczne i banalne, ale często zapomniane w codziennym życiu.

Czy w dzisiejszym świecie warto uczyć wartości moralnych? Czy lepiej skupić się na przekazaniu najmłodszym wiedzy o cwaniactwie, by łatwiej im było dostosować się do otoczenia? Co jest ważniejsze: elastyczność czy wrażliwość?
Autorki przekonują, że wartości są niezwykle istotne, a obawy rodziców (nauczycieli, opiekunów), że wychowają wrażliwców, których świat zewnętrzny przerazi i obezwładni - nieuzasadnione. Najważniejsze jednak, by dawać przykład - nie sposób wymagać od dziecka (i uczyć go) uczciwości i szczerości, jeśli sami postępujemy w niewłaściwy sposób i zaprzeczamy mądrym słowom.

Dzieci mają "stosować w życiu wartości nie ze strachu przed karą lub pod presją, lecz z wewnętrznego przekonania i potrzeby", "charakter, czyli wartości w działaniu, decydują o całym życiu człowieka".

To książka dla dorosłych - daje mądre wskazówki i utwierdza w przekonaniu, że "opierając swoje działania i kontakty z dzieckiem na wartościach, sprzyjają jego dorastaniu i przekształcaniu się w szczęśliwą dorosłą osobę".

W każdym rozdziale autorki zamieściły ciekawe przykłady i ćwiczenia, które mają wspomóc dorosłych w przekazywaniu i nauce wartości oraz listę lektur, które podejmują temat, omawiany w tekście.

5/6

sobota, 28 sierpnia 2010

Rzeczywistość pełna pytań (Anna Kavan "Lód")

Bezimienni bohaterowie, nienazwane miejsca, czas nieokreślony - wszystko oscyluje między jawą a snem. Krwawa przeszłość, której świadectwem są ruiny i wymierająca społeczność oraz zbliżający się kataklizm, o którym świadczy powolne lodowacenie planety. Atmosfera nieufności, wzajemnych podejrzeń, strachu. Brak wiarygodnego źródła informacji, co prowadzi do nieustannych konfliktów.
Bohater podąża za eteryczną dziewczyną, na której punkcie ma obsesję - kim jest ta kobieta i jakie naprawdę wzbudza w nim uczucia? Czy odwzajemnia jego zainteresowanie?
Dlaczego interesuje się nią namiestnik?

"Lód" to powieść, w której nic nie jest do końca określone. Ta niejasność z jednej strony drażni, ale z drugiej dziwnie fascynuje i wciąga. Ciężko tę książkę zaklasyfikować do jakiegoś gatunku i ciężko ocenić. Czytałam z przyjemnością i z zainteresowaniem, ale towarzyszyło mi ciągłe poczucie braku informacji, pewien niedosyt informacji.

4/6

czwartek, 26 sierpnia 2010

Przypadkowość zdarzeń (Katarzyna Leżeńska "Kamień w sercu")

Muszę przyznać, że byłam sceptycznie nastawiona do tej powieści. Dawno temu czytałam "Z całego serca" Katarzyny Leżeńskiej, Ewy Millies - Lacroix i uznałam tę książkę za marne czytadło. Nic więc dziwnego, że z pewną dozą nieufności sięgnęłam po "Kamień w sercu". Z półki bibliotecznej w ogóle bym jej nie wzięła, ale książka spozierała na mnie z półki domowej (dostałam ją kiedyś w prezencie za zamówienie innych książek w KKKK), więc widocznie przyszedł jej czas.

Początek powieści jest banalny: Daria i Marcin spotykają się po latach na szkolnym zjeździe. Oboje mają za sobą nieudane związki i inne zawirowania, ale jakoś tam funkcjonują. Ona w Polsce, On w Stanach. Spotykają się, pojawia się uczucie, itp., itd. Banalnie, do bólu romantycznie (listy mnie dobijały, ale na szczęście niewiele ich w tekście). Gdyby cała powieść obiła się o ten schemat, nie doczytałabym do końca. Jednak w pewnym momencie następuje nieszczęśliwy zwrot akcji i na plan pierwszy wysuwa się inny wątek. Szczęście w nieszczęściu dla powieści. Dzięki temu wątkowi książka zyskuje na wartości i staje się interesująca. Okrutne to, ale prawdziwe.

"Kamień w sercu" łączy w sobie wszelkie możliwe emocje. Jest ciekawą analizą związku dwojga ludzi, którzy nagle muszą zapomnieć o sobie i skupić się na osobie trzeciej. Mądre i szczere spostrzeżenia na temat życia w rodzinie, sytuacji dobrych i kryzysowych, niepełnosprawności i polskich realiów wyrzucają tę książkę z kręgu typowych czytadeł.
I dobrze.

4/6

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Jarosław Kret "Moje Indie"

Muszę przyznać, że książka pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie będę oryginalna, jeśli napiszę, że pan Jarosław kojarzył mi się tylko z telewizyjną prognozą pogody. Niesłusznie. Autor "Moich Indii" jest bowiem globtroterem, autorem reportaży, filmów dokumentalnych i programów o tematyce podróżniczej. Ten aspekt działalności "pana od pogody" jakoś mi umknął.

Jarosław Kret spędził w Indiach kilka lat i cały czas wraca do tego magicznego, pełnego kontrastów miejsca. W swojej książce opisuje słynne miejsca, odwiedzane przez miliony turystów, ale skupia się przede wszystkim na ukazaniu codziennego życia mieszkańców (kuchnia, obyczaje, praca) i na obalaniu pewnych stereotypów (Indie to brud, smród i ubóstwo). Wszystko to serwuje czytelnikowi w lekkim stylu, przez co książkę czyta się jak niezwykłą opowieść kogoś bliskiego z pobytu w kraju, który go zauroczył i pochłonął.

Książka urzeka ciepłem i szczerością, prawdziwą miłością do opisywanego kraju i jego mieszkańców. Jedyne, co mnie się nie podobało, to zdjęcia - nie przykuwają uwagi, są nijakie. Jednak sam dziennik z podróży wciąga i na pewno poszerza wiedzę przeciętnego czytelnika, dla którego Indie to barwny, ale biedny kraj, w którym święte krowy wstrzymują ruch na zatłoczonych ulicach.

5/6

niedziela, 22 sierpnia 2010

Przyczajone zło (Andrea Maria Schenkel "Dom na pustkowiu")

Rodzinę Dannerów poznajemy dzięki wypowiedziom mieszkańców niewielkiej wioski. Schenkel tak skonstruowała swą powieść, że czytelnik odbiera tę fikcyjną relację jak dokument.

Dom na pustkowiu wzbudza strach, jest niegościnny, niechętnie odwiedzany. Sami Dannerowie niepokoją - są dziwni, podejrzani, wręcz odpychający.

Z relacji mieszkańców dowiadujemy się, że wydarzyło się coś makabrycznego, coś wstrząsającego, ale autorka ustami bohaterów sugeruje tylko pewne wydarzenia. Otwiera drzwi, ale nie wpuszcza czytelnika do środka. Świetnie dozuje napięcie, wzbudza coraz większe zainteresowanie...
Powoli poznajemy rodzinny dramat, który trwał latami, po cichu akceptowany przez społeczność wiejską, a zakończony masakrą na pustkowiu.

Czyta się błyskawicznie.

4,5/6

sobota, 21 sierpnia 2010

Mdło i nudnawo (Ross King "Ekslibris")

Dwa plany czasowe. Rok 1620 i rok 1660. Dwie historie, które, w nie do końca zrozumiały dla mnie sposób, łączą się.
Akcja powieści rozpoczyna się w 1660 roku. Isaac Inchbold, londyński antykwariusz, ceniący spokój i statyczne życie, otrzymuje interesujące zlecenie. Ma odnaleźć pewien manuskrypt o pięknie brzmiącym tytule "Labirynt świata". Istotne jest jednak, by był to konkretny egzemplarz z konkretnym ekslibrisem.
Inchbold porzuca ciepły i znajomy fotel w księgarni i wyrusza na poszukiwania. Kieruje nim nie tylko ciekawość, ale również spora kwota, którą zleceniodawca wypłaci za realizację zadania.

Czytelnik oczekuje przygody. Jednak podróż w nieznane okazuje się równie statyczna jak życie księgarza. Dla Isaaca wyprawa stanowi pewne ekstremum, ale dla czytelnika niekoniecznie. Ten drugi wciąż czeka na rozwinięcie akcji. Z poszukiwaniem pergaminu wiąże się kilka niebezpiecznych sytuacji, pojawiają się zagadki, tajemnicze postaci, ale Ross King tak bardzo dozuje nastroje grozy, że się ich w ogóle nie odczuwa.

Przeciętna powieść, w wielu punktach dla mnie niezrozumiała (szczególnie retrospekcje), do czego przyczyniło się zapewne nagromadzenie nazwisk i tytułów książek.
Zakończenie rozczarowuje - rola Inchbolda w całej historii okazuje się być zupełnie inną niż przypuszczał.

3/6

czwartek, 19 sierpnia 2010

- - -

Leje. Dobrze poczytać. Odnalazłam siebie wśród książek. Mam czas. Mam dostęp do najlepszej (najlepiej zaopatrzonej) znanej mi biblioteki. Mam mnóstwo dobrych chęci. Chłonę litery, popijając je herbatą Yellow River.
Deszcz działa kojąco. I niesie ze sobą dobry sen po tylu dusznych nocach.
38 tydzień to czas oczekiwania. Spokojnie czekam...

piątek, 13 sierpnia 2010

Bo w bibliotece czają się... (Matthew Skelton "Endymion Spring")

Wyjdzie na to, że się cofam, ponieważ lekturą, która ostatnio dokonała cudu i wciągnęła mnie na dobre, jest książka dla młodzieży. Niech będzie, że się cofam. Endymion Spring to lekka, interesująca pozycja na jeden dzień. Tak, tak, jeden dzień wystarczył, a dawno z żadną książką nie obcowałam tak krótko. Ze względu na zainteresowanie (a nie znudzenie) historią, oczywiście.

Opowieść Matthew Skeltona nie jest ani odkrywcza, ani specjalnie bogata w wydarzenia. Historia chłopca, który do bibliofilów nie należy, a nagle jego cały świat zawęża się do jednej książki, to nic nowego. Fakt, że książka ta ma magiczne właściwości, łączy przeszłość z przyszłością i wciąga bohatera w sieć umiarkowanie niebezpiecznych zdarzeń - też nowością nie jest. Jednak powieść ma klimat, "coś się w niej dzieje" i...doceniam to. Po serii nieudanych spotkań z książką, cieszy mnie niezmiernie, że trafiłam w bibliotece na Endymiona...

Nie rozumiem tylko, dlaczego powieść ogłoszono Kodem Leonarda da Vinci dla młodzieży, bo powiązań nawet mizernych nie znalazłam.

5/6

czwartek, 5 sierpnia 2010

Księga ocalenia (reż.Albert Hughes, Allen Hughes)

Mroczny, ciemny, ponury, szary, pełen przemocy i pozbawiony głębi film. Takie są moje odczucia po obejrzeniu Księgi ocalenia. Myślę, że reżyser miał ciekawy pomysł, ale go nie wykorzystał. Niby wiadomo o co chodzi, ale końcówka filmu rozczarowuje bardziej niż całość. Denzel Washington występuje tu w roli samotnika, przemierzającego bezkresne, pokryte pyłem po jakimś apokaliptycznym wybuchu, przestrzenie; pochodzi z przeszłości i rozwala wszystkich, których spotka na swej drodze (tych złych, oczywiście, którzy nie znają dawnych, światłych czasów - są zachłanni, brutalni, ciemni). W jego posiadaniu znajduje się najważniejsza księga świata, dla której co niektórzy są w stanie zabić. Także jeden zabija, bo chroni cenny przedmiot, drugi zabija, by go przejąć. Proste. Tylko dlaczego ten jeden dysponuje siłą, pozwalającą mu wytłuc połowę miasta, a ten drugi, mając pod sobą tę połowę miasta, przegrywa? Tak, wiem, tamtego prowadzi moc księgi, ale naciągane to bardzo. Poza tym, dlaczego w imię tej księgi, pozbawia się życia tylu ludzi?
I dlaczego zakończenie jest tak mdłe i nijakie. Rozczarowuje strasznie.
Mnóstwo zastrzeżeń budzi ten film. Jestem na nie.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

...migawki z lektury

Lektury ostatnie - nieliczne i mało zajmujące, ale doczytane. Nie jestem leniwa, ale książki poczytuję bez zbytniego zainteresowania, nie mogę niczego dla siebie znaleźć. Nie potrafię się zachwycić słowem pisanym. Chciałabym bardzo, bo zaczynam zapominać, jakie to uczucie.

Jodi Picoult "Zagubiona przeszłość"

To druga, po "Świadectwie prawdy", książka Picoult, po którą sięgnęłam. Czyta się szybko, płynnie, ale bez fajerwerków. Sama historia życiowa i przejmująca, ale to akurat nie dziwi, bo autorka do takich opowieści czytelników przyzwyczaiła.
Temat - fałszywa tożsamość, stworzona dla dobra bliskiej osoby, nagle wypływa na powierzchnię i stawia pod znakiem zapytania dotychczasowe życie głównej bohaterki - pojawiał się już wcześniej. Picoult niczego nowego w tej kwestii nie wprowadza. I jak to ona - nie daje żadnych odpowiedzi, nie ocenia.

Miranda Beverly - Whittemore "Efekty świetlne"

I znowu fałszywa tożsamość, stworzona na potrzeby teraźniejszości. Przeszłość, która nieoczekiwanie mąci ustabilizowane życie Myli. Życie "przed " wkracza do życia "po" i zmusza bohaterkę do powrotu w rodzinne strony i do przywołania obrazów z przeszłości. Myla i jej zmarła siostra, jako dzieci, uczestniczyły w sesjach zdjęciowych przyjaciółki rodziny. Fotografka pstrykała dziewczynkom akty i pół-akty, które wówczas nie wzbudzały zbytniego zainteresowania, ale po latach uznane zostały za dziecięcą pornografię. Cały czas zadaję sobie pytanie: czy słusznie? Czytając tę książkę, nie odniosłam takiego wrażenia, nie oburzałam się, nie emocjonowałam. Pozostałam obojętna wobec historii, opisanej w "Efektach świetlnych".


Minette Walters "Echo"

Thriller psychologiczny. Ani thriller, ani psychologiczny. Nawet nie wiem, czemu doczytałam do końca. W żadnym punkcie tej opowieści nie poczułam zainteresowania losem bohaterów. Wszystko tu jest dwuznaczne, co mogłoby być ciekawe, ale autorka "nie wchodzi" w tę dwuznaczność do końca, przez co historia powszednieje i wydaje się powierzchowna. A szkoda...


Ten post to pasmo literackich rozczarowań i naprawdę nad tym ubolewam. Czasu na czytanie mam teraz wiele i powinnam go maksymalnie wykorzystać (jeszcze miesiąc), ale patrzę na półki z książkami zniechęcona i nie wiem, za co się złapać.

wtorek, 29 czerwca 2010

Oglądam częściej niż czytam...

Film Futro: portret wyobrażony Diane Arbus Stevena Shainberga pokazuje, że Diane Arbus - fotografka narodziła się z niespełnienia. Kobieta znudzona życiem rodzinnym, bliska depresji asystentka męża - twórcy nudnych i sztywnych zdjęć, zaczyna odkrywać siebie. Wychodzi z cienia, ale jej zainteresowania nie mają nic wspólnego z poukładaną wizją studia fotografii rodzinnej Arbusów.
Impulsem zmian jest dla Diane nowy sąsiad. Przerażona i zafascynowana Lionelem odkrywa swoje głębokie pragnienia. Zawiesza na szyi aparat i wyrusza na spotkanie nowej Diane...

Film jest tak naprawdę historią prawdziwej miłości, a nie biografią. Tytuł sugeruje fikcyjność opowieści i może ten portret wyobrażony sprawia, że obraz magnetyzuje, a trudne uczucie między bohaterami wydaje się tak niezwykłe.

Doskonałe kreacje Nicole Kidman i Roberta Downey'a Jr. w połączeniu z ciekawą i oryginalną historią tworzą kino niebanalne.

Natomiast Genua. Włoskie lato Michaela Winterbottoma jakoś mnie nie przekonał. Rodzinna tragedia wymusza na ojcu dwóch dorastających córek zmiany. Postanawia wyjechać na rok do Włoch, pooddychać innym niż amerykańskie powietrzem, wyrwać córki z domu pełnego wspomnień. Trafiają do Genui, gdzie zaczyna się właśnie piękne i słoneczne lato. Starsza córka szybko odnajduje się w nowym otoczeniu, przeżywa pierwsze zauroczenia i wygrzewa się na włoskiej plaży. Młodszą nadal budzą w nocy koszmary, ale za dnia wszystko wydaje się być ok. Ojciec wykłada na uniwersytecie i nawiązuje nowe znajomości.

Niby ciekawie, niby fajnie, ale nudno. Wszystko odbywa się w pięknej scenerii malowniczych uliczek Genui, które dla mnie były nieco klaustrofobiczne. Film przypomina monotonny dokument, opowiedziany bez emocji i żaru, którego wiele leje się z nieba. Może to celowy zabieg, ukazujący kontrast między tym, co na zewnątrz a tym, co w sercach bohaterów? Tylko dlaczego ci bohaterowie są tak mało przekonujący?

czwartek, 20 maja 2010

Dan Brown "Zaginiony symbol"

Czytadło. Słabsze od "Kodu Leonarda da Vinci" i od "Aniołów i demonów" (wymieniam dwie pozycje, które czytałam z zainteresowaniem). Brown w "Zaginionym symbolu" przesadza z przypominaniem czytelnikowi pewnych wątków, które pojawiły się wcześniej (a nie są to jakieś ciężkie wynurzenia, których człowiek obeznany ze słowem pisanym nie byłby w stanie spamiętać).
Dan Brown jest pisarzem schematycznym, trzyma się pewnego pomysłu na literaturę i generalnie nie jest to złe i naprawdę potrafi wciągnąć. Jednak w "Zaginionym symbolu" staje się kiepskim rzemieślnikiem, traci formę. Przewidywalna w odbiorze powieść nie może być dobrą powieścią.
Poza tym cudowne ocalenia bohaterów, ich nadludzka niezłomność w pokonywaniu kolejnych przeszkód oraz próby wyjaśnienia przez autora tych niezwykłych wydarzeń nie są przekonywujące. Mnie wręcz śmieszyły.

3/6

piątek, 14 maja 2010

Jeanette Walls "Szklany zamek"

Czytałam "Szklany zamek" z niesmakiem. Kupując tę książkę, liczyłam na fajną historię o życiu hipisów, którzy prowadzą życie nomadów i wychowują swoje dzieci w duchu wolności (cokolwiek to znaczy:)). Tymczasem z kart tej autobiograficznej powieści wyłania się dwójka niemądrych "dorosłych", stanowiących zagrożenie dla czwórki potomstwa. Do Rose Mary i Rexa Wallsów w ogóle nie pasują określenia: "ekscentryczni", "ciekawi", "oryginalni" - bardziej "głupi", "nieodpowiedzialni", "egoistyczni", by nie powiedzieć "patologiczni".
Na okładce książki czytam: (...) pokazali swoim dzieciom, czym jest wolność i tolerancja - śmieszne to i nieprawdziwe. Pokazali raczej, czym jest głód, smród i ogólne zaniedbanie. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie musieli tak żyć. Jednak wybory rodziców nie uwzględniały potrzeb dzieci, w związku z czym matka - artystka i zapijaczony ojciec z premedytacją nie zaspokajali podstawowych potrzeb swych dzieci. Jakikolwiek sprzeciw ze strony potomstwa, jakakolwiek skarga na egzystencję, która stała się ich udziałem, łamały niepisaną zasadę - (...) zawsze należało udawać, że nasze życie jest jedną wielką, radosną przygodą.
Matka miała chwile zwątpienia w tę przygodę, wykrzykując do dzieci, że to nie jej wina, że są głodne, a ona sama też nie chce tak żyć. Jednak nie wybrała lepszego życia w imię...no właśnie, w imię czego?
Żałośni rodzice i dzieci, które jakimś cudem przeżyły w tej rodzinie - taki obrazek pozostał mi w głowie po przeczytaniu tej powieści. Wiem, że niektórzy odebrali tę książkę zupełnie inaczej (czytałam kilka recenzji) i odnaleźli w historii Wallsów pozytywy - ja ich nie dostrzegłam. Nie widzę niczego złego w artystycznym życiu nomadów, w hipisowskim podejściu do codzienności, ale głupocie nie przepuszczę.

Historia mnie wkurzała straszliwie, ale jest ciekawa i dobrze napisana, dlatego warta przeczytania.

4/6

wtorek, 27 kwietnia 2010

Powroty...

Zniknęłam, nie da się ukryć. I mam, i nie mam wytłumaczenia. Prawie nie czytałam, więc nie miałam o czym pisać. Od stycznia było tak, że szłam do pracy, wracałam, krzątałam się po domu, a wieczorem zasypiałam, nawet nie myśląc o lekturze. W styczniu odkryłam, że jestem w ciąży i mimo, że Maluszek na razie nie zabiera czasu, to jakoś nie miałam ochoty na czytanie. Teraz wszystko się unormowało, senność odeszła, a w stronę półek z książkami zerkam coraz częściej. Jest więc szansa na to, że i z blogiem się przeproszę - przynajmniej do momentu rozwiązania, bo później może być różnie. Wiem, jak jest, bo po domu biega siedmiolatka, która kiedyś też była niemowlakiem:)

czwartek, 11 lutego 2010

Wokół filmów...

No, tak, byłam w kinie na Avatarze - bardzo ładny to film i pozytywnie mnie zaskoczył. Spodziewałam się walk robotów, tymczasem reżyser skupił się na pokazaniu świata Navi (plemię,
zamieszkujące piękną krainę, która znacząco różni się od naszej planety i której ludzie pożądają, jak to zwykle zresztą bywa, ponieważ u nas wyginęła wszelka roślinność i ogólnie jest nieciekawie). Fajna i mądra historia, niezłe efekty (choć miałam inne wyobrażenia na temat 3D) - cieszę się, że obejrzałam ten film w kinie.

Należę do, pewnie nielicznej grupy osób, które nie oglądały osławionych Gwiezdnych wojen. Do niedzieli. Cztery dni temu zasiadłam przed telewizorem i z pewną dozą nieufności zaczęłam oglądać Mroczne widmo. Nie przepadam za science - fiction, ale jeśli historia ma fabułę, a film nie składa się tylko z następujących po sobie walk robotów i istot pozaziemskich, to ma szansę mnie zainteresować. I zainteresował, i mam zamiar zapoznać się z pozostałymi częściami serii.

Co dziwne, Avatar czy Gwiezdne wojny to filmy, które przykuły moją uwagę na dłużej i zainteresowały bardziej niż Weronika postanawia umrzeć czy Sherlock Holmes.

Są dwie książki Paulo Coelho, które lubię. Tylko dwie. Tych, które zostały wydane ostatnio, nie znam, nie czytam, nie mam ochoty na twórczość tego pana. Jednak swego czasu powieści: "Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam..." i "Weronika postanawia umrzeć" zrobiły na mnie wrażenie i nawet je zakupiłam. Dlatego po filmie spodziewałam się wiele i bardzo się rozczarowałam, i zanudziłam się. Film ciągnie się strasznie, jest bezbarwny, nieciekawy. Historia dziewczyny, która traci zainteresowanie życiem, a później zaczyna własną egzystencję doceniać, nie przekonała mnie.

Sherlock Holmes natomiast to dobry film. Naprawdę dobry, ale czegoś mi w nim zabrakło. Zręcznie zrobiony, z doskonałą kreacją Roberta Downey'a Juniora (trochę dla niego ten film oglądałam, przyznaję), dynamiczny - mimo tych wszystkich zalet, zdarzyło mi się w trakcie seansu zasnąć:) Nigdy nie zgłębiałam życiorysu Sherlocka Holmesa, nie miałam żadnego wyobrażenia na temat postaci słynnego detektywa - film prezentuje Holmesa jako człowieka ekscentrycznego, nieco introwertycznego i szalenie spostrzegawczego (powiedziałabym, że ma nadnaturalną zdolność do wychwytywania szczegółów). Myślę, że trafi w gusta wielu widzów.

Filmy Almodovara mnie interesują, choć wielką fanką nie jestem. Bardzo lubię Drżące ciało, inne filmy oglądałam i doceniam, ale zachwytów rozsiewać nie będę.
Zaciekawiły, ale nie zachwyciły mnie Przerwane objęcia. Soczyste kolory, pokręcone historie, bezpruderyjność - czyli wszystkie charakterystyczne dla kina Almodovara elementy znalazły tu swoje miejsce. Sama historia nie jest ani odkrywcza, ani niebanalna, ale wciąga. Penelope Cruz magnetyzuje, a niewidomy reżyser budzi sympatię. Fajny film, ale czy to wystarcza?


czwartek, 4 lutego 2010

Nadmiar słodyczy (Fannie Flagg "Boże Narodzenie w Lost River")

Jaśniejszy świat się robi. Cieplejszy. Słoneczny.
Łatwiej rano wstać do pracy. Ale trudniej w niej usiedzieć, bo słońce zaprasza na spacer. Poszłabym, znudzona ośmiogodzinnym siedzeniem za biurkiem. Cała się wyrywam na zewnątrz...
Morze mi się śni i rozpędzone konie.

Przeczytałam "Boże Narodzenie w Lost River" Fannie Flagg - tytuł książki nieco mylący, bo atmosfery świątecznej w powieści nie odnalazłam. Nie brakuje w niej jednak pozytywnych uczuć, wzajemnych serdeczności i ciepła sąsiedzkich relacji. Mdło? Trochę mdło, choć Fannie Flagg nieco zrównoważyła tę cukierkowość dawką smutnych zdarzeń (niewystarczającą jednak, by spokojnie i bez przewracania oczami przyjmować kolejne szczęśliwe chwile mieszkańców). Proporcje nie zostały zachowane i zadaję sobie pytanie, czy takie miejsca, jak Lost River faktycznie istnieją.
Poza tym "Boże Narodzenie...", moim skromnym zdaniem, jest dużo słabsze od "Smażonych zielonych pomidorów".

środa, 3 lutego 2010

Lisa Gardner "W ukryciu"

Niczym mnie ta książka nie zaskoczyła. Ot, kolejna kryminalna historia, w której przeszłość miesza się z teraźniejszością, a każdego dnia na wierzch "wychodzą" nowe brudy.
Brutalne morderstwa dzieci zawsze wzbudzają więcej emocji niż podobne zabójstwa dorosłych ludzi. Psychopata wydaje się większym psychopatą (jeśli to w ogóle możliwe), a jego czyny są bardziej zbrodnicze.
Annabelle Granger nie jest zwyczajną kobietą. Nie ma przyjaciół, nie ma rodziny, ogranicza swój kontakt ze światem do niezbędnego minimum. Kiedyś była "normalną" dziewczynką, ale na jej dom padł cień, który zmusił ojca bohaterki do ucieczki. Pan Granger przenosił rodzinę z miejsca na miejsce, by ją chronić, ale jednocześnie skazał familię na życie w strachu. Annabelle długo nie wiedziała, kto jest wrogiem i dlaczego w każdym mieście, do którego się przeprowadzają, przedstawia się innym nazwiskiem. Potem jej rodzice umarli, a ona została sama. Nienazwany strach zagnieździł się w niej na dobre, a ze zdwojoną siłą odezwał się, gdy kobieta w przeczytała w gazecie, że w podziemnej norze znaleziono ciało Annabelle Granger...

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Szepty przeszłości (Carlos Ruiz Zafon "Marina")

"Cień wiatru" totalnie mnie wciągnął i zauroczył. "Gra anioła" była interesująca i fajna, ale nieco mniej zajmująca. Natomiast "Marinę" czytałam z mieszanymi uczuciami. Dobra to powieść, ale spodziewałam się czegoś więcej. Kluczowa jest tutaj rola nastawienia, a od Carlosa Ruiza Zafona oczekuję wiele. Ma mnie porwać i oczarować, ma mnie przykleić do fotela na dłużej, ma mnie niepokoić.

Mroczna, tajemnicza Barcelona - miasto, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje, a zdarzyć się tu może wszystko. I dziwna, nieco przerażająca historia Oscara, który na swej drodze spotyka "upadłego" malarza i jego córkę, Marinę. Zadomawia się w ich zrujnowanym domu i zostaje wciągnięty w opowieść z przeszłości, która po latach na nowo się odradza i przynosi ze sobą śmierć, zniszczenie, nieszczęście.

"Marina" to podobno powieść dla młodzieży, ale nieco starszy czytelnik też znajdzie w książce coś dla siebie. Upomni się jednak o większą dawkę grozy i nieprzewidywalności, ponieważ, niestety,"Marina" jest historią opowiedzianą sumiennie, bez zawirowań fabularnych, bez niespodzianek. A szkoda...

środa, 13 stycznia 2010

"Pustkowie" Oates i "Pocałunek" Harrison

"Pustkowie" Joyce Carol Oates to zręcznie napisany thriller psychologiczny nie tylko z nazwy, jak to często bywa. Psychologia w powieści dominuje, a świetna analiza psychiki bohatera, zabójcy i postaci pobocznych jest wielkim atutem tej książki. Czytałam z niesłabnącą fascynacją. W trakcie lektury porwania, brutalne morderstwa schodzą na drugi plan, a najważniejsze stają się rozterki i przemyślenia bohaterów.
Książka Oates to taki mądry, głęboki thriller, w którym chodzi o coś więcej niż stworzenie nastroju grozy.

Natomiast "Pocałunek" Kathryn Harrison nieco mnie rozczarował. Historia kazirodczego związku ojca i córki jest dosyć oklepana i niczego nowego nie wnosi. Rozterki młodej panienki, która wdepnęła w chory układ i momentami uważa go za całkowicie normalny. Zresztą cała rodzina (istnieje jeszcze matka i babka) jest mocno toksyczna i wszyscy mają na siebie destrukcyjny wpływ. Matka niby wie, że ojca i córkę łączą stosunki intymne, ale tak naprawdę nic z tym nie robi. Skupia się tylko na własnych chimerach i zarzuca córkę idiotycznymi pretensjami, które żywi do całego świata. Czyta się szybko, ale z każdą stroną chęć kontynuowania lektury maleje. Dotrwałam jednak do końca, choć nie byłam ciekawa tej historii.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...