Małgorzata Musierowicz
Wnuczka do orzechów
Akapit Press, 2014
Lubię Jeżycjadę za Borejków, za ich ciepły, wypełniony książkami dom, przez który przewija się mnóstwo ciekawych postaci. Lubię cykl Małgorzaty Musierowicz za cztery fajne dziewczyny, wychowane w poznańskiej kamienicy przy ulicy Roosvelta. Za każdym razem, czekając na kolejny tom Jeżycjady, tęsknię za intelektualną atmosferą mieszkania Borejków, za miłosnymi rozterkami ich córek, za lekkim nieprzystosowaniem do świata seniorów rodu.
Może powinnam "pozwolić" autorce wyjść poza ten schemat, ale nie umiem. Wnuczka do orzechów, moim skromnym zdaniem, niewiele ma wspólnego z TĄ Jeżycjadą. Nie dość, że czytelnik musi opuścić Poznań i wyjechać na wieś, to jeszcze główną bohaterką najnowszej książki z serii jest dziewczyna, która nie wzbudziła mojej sympatii. Nie wiem dlaczego, ale Dorota wydała mi się istotą mało interesującą i kompletnie nie pasującą do reszty klanu. Siostry Borejko, szczególnie Ida, pojawiają się na stronach powieści, ale jakby mimochodem, na marginesie. Mila i Ignacy również występują w tle. Na czas wakacji seniorzy przeprowadzają się (wraz z własnymi łóżkami i księgozbiorem) do wiejskiego domu Patrycji. Najbardziej wzruszającym i bliskim "dawnej" Jeżycjadzie momentem w opowieści jest ten, gdy Patrycja spogląda na jakby przeniesiony z poznańskiego mieszkania pokój rodziców i z nostalgią myśli o rodzinie.
Borejkówny dawno wyrosły z wieku nastoletniego i mają względnie uregulowane życie miłosne i rodzinne. Nie mogą wiecznie się gubić i doznawać emocjonalnych zawirowań. Mam wrażenie, że Małgorzata Musierowicz włożyła wiele serca w stworzenie rodziny Borejków, że do pewnego momentu z zaangażowaniem organizowała życiorysy dzieci Gabrysi, Idy, Natalii i Patrycji. Teraz jednak nie opuszcza mnie uczucie, że autorka próbuje na siłę kontynuować cykl. Całym sercem jestem za tym, aby Jeżycjada wciąż istniała, ale nie chcę drugiej Wnuczki do orzechów.
Pozwolę sobie jeszcze dodać, że pomimo przedstawionych wyżej zarzutów, czytałam najnowszą powieść Musierowicz z przyjemnością.
wtorek, 16 grudnia 2014
piątek, 12 grudnia 2014
Wigilia Małgorzaty.
India Desjardins (tekst), Pascal Blanchet (ilustracje)
Wigilia Małgorzaty
Dwie Siostry, 2014
24 grudnia. Biało wszędzie, zimno wszędzie. Małgorzata zamierza świąteczny wieczór spędzić samotnie. Z wyboru. Ma przecież dorosłe dzieci, z którymi mogłaby zjeść wigilijną kolację i pośpiewać kolędy. Woli być sama, obejrzeć telewizję. Małgorzata boi się wyjść z domu, tylko tu czuje się bezpiecznie. Na chodnikach jest ślisko, a ona mało uważnie stąpa. Lepiej spokojnie przetrwać ten dzień we własnych czterech ścianach, nie narażać się na niebezpieczeństwa.
Wizja świata tytułowej bohaterki jest smutna i gorzka. Małgorzata samą siebie skazuje na samotność, choć tak naprawdę nie ma się czego obawiać. Przekonuje się o tym, gdy nieznajomy mężczyzna puka do jej drzwi.
Książka Desjardins nie jest właściwie książką dla dzieci, ale to sugeruje samo wydawnictwo. To pięknie zilustrowana opowieść o starości, śmierci i strachu. Gdzieś w tle tli się nadzieja.
Zdecydowanie większe wrażenie w tej książce wywołuje obraz, nie tekst.
Nie porównałabym Wigilii Małgorzaty do Opowieści wigilijnej Dickensa. Punktów stycznych nie dostrzegam, choć tu i ówdzie czytałam opinie, że krótkie opowiadanie Desjardins to współczesna opowieść o kobiecym wcieleniu Scrooge'a.
Bardzo dobrze oceniam tę książkę głównie za ilustracje. Tekst mnie nie raził, ale bez tych ilustracji książka byłaby jedną z wielu i trafiłaby na półkę przeciętnych opowieści około-świątecznych. Dzieciom jak najbardziej można Wigilię Małgorzaty przeczytać, wysłuchają z przyjemnością, nie dostrzegając drugiego dna.
Wigilia Małgorzaty
Dwie Siostry, 2014
24 grudnia. Biało wszędzie, zimno wszędzie. Małgorzata zamierza świąteczny wieczór spędzić samotnie. Z wyboru. Ma przecież dorosłe dzieci, z którymi mogłaby zjeść wigilijną kolację i pośpiewać kolędy. Woli być sama, obejrzeć telewizję. Małgorzata boi się wyjść z domu, tylko tu czuje się bezpiecznie. Na chodnikach jest ślisko, a ona mało uważnie stąpa. Lepiej spokojnie przetrwać ten dzień we własnych czterech ścianach, nie narażać się na niebezpieczeństwa.
Wizja świata tytułowej bohaterki jest smutna i gorzka. Małgorzata samą siebie skazuje na samotność, choć tak naprawdę nie ma się czego obawiać. Przekonuje się o tym, gdy nieznajomy mężczyzna puka do jej drzwi.
Książka Desjardins nie jest właściwie książką dla dzieci, ale to sugeruje samo wydawnictwo. To pięknie zilustrowana opowieść o starości, śmierci i strachu. Gdzieś w tle tli się nadzieja.
Zdecydowanie większe wrażenie w tej książce wywołuje obraz, nie tekst.
Nie porównałabym Wigilii Małgorzaty do Opowieści wigilijnej Dickensa. Punktów stycznych nie dostrzegam, choć tu i ówdzie czytałam opinie, że krótkie opowiadanie Desjardins to współczesna opowieść o kobiecym wcieleniu Scrooge'a.
Bardzo dobrze oceniam tę książkę głównie za ilustracje. Tekst mnie nie raził, ale bez tych ilustracji książka byłaby jedną z wielu i trafiłaby na półkę przeciętnych opowieści około-świątecznych. Dzieciom jak najbardziej można Wigilię Małgorzaty przeczytać, wysłuchają z przyjemnością, nie dostrzegając drugiego dna.
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Rachel Cusk i jej podróż do Włoch.
Rachel Cusk
Ostatnia wieczerza. Lato we Włoszech
Wydawnictwo Literackie, 2010
Książka Cusk zdecydowanie nie należy do kategorii: zmęczyłam się codziennością, więc wyruszam do Włoch, by w pięknych okolicznościach przyrody, delektować się życiem. Choć autorka Ostatniej wieczerzy delektuje się pobytem we Włoszech i okoliczności przyrody też są urocze. Jednak Cusk ma specyficzny styl i nie umiałaby stworzyć prostej, przepełnionej radością, opowieści o blaskach (tylko blaskach) Toskanii. Jej zapiski trzymają się życia, mają różne odcienie i momentami nie ociekają słodyczą.
Autobiograficzna opowieść brytyjskiej pisarki w dużej mierze zbliża czytelnika do sztuki. Autorka bardziej skupia się na tym, co było niż na tym, co jest. Częściej wspomina o dziełach włoskich artystów niż o urokach włoskiej wsi. W sztuce szuka ukojenia, dzięki niej wycisza niepokój, który zawsze niepostrzeżenie wkrada się do ludzkiej duszy i każe człowiekowi wyruszyć w drogę. Rachel Cusk - matka, żona i pisarka - w podróży szuka natchnienia, oderwania od rutyny codziennego życia, uporządkowania relacji małżeńskich, które są chwiejne. W Ostatniej wieczerzy autorka wspomina o mężu; wiemy, że do Włoch wyjechała cała rodzina, ale częściej czytamy o córkach niż o partnerze życiowym. Czytając tę książkę wiedziałam, że małżeństwo Cusk nie przetrwało próby czasu. Zdążyłam już przeczytać Po. O małżeństwie i rozstaniu - gorzką opowieść o rozpadzie i tworzeniu siebie na nowo, ale o tej książce napiszę innym razem.
Mnie jest po drodze z twórczością Rachel Cusk. Bardzo lubię jej styl i szczerość, z jaką pisze o sobie i swoich bliskich, o niepokojach, których doznaje niemal codziennie, o tym, że coś się nie udaje. Cenię ją, bo jest ciekawą kobietą, która nie boi się wygłaszać kontrowersyjnych poglądów i potrafi się wkurzyć na świat. Jak każda/każdy z nas.
Książki Cusk nie mają w sobie nic cukierkowego, nie jestem w stanie wyłowić z nich fałszu. Jest jak jest i o tym się pisze. I wtedy, gdy dostanie się porządnego kopa od życia, i wtedy, gdy smutek i złość mogą zostać uznane przez otoczenie za fanaberię. Świat się czasami wali spektakularnie, a czasami dyskretnie i powoli.
Ostatnia wieczerza. Lato we Włoszech
Wydawnictwo Literackie, 2010
Książka Cusk zdecydowanie nie należy do kategorii: zmęczyłam się codziennością, więc wyruszam do Włoch, by w pięknych okolicznościach przyrody, delektować się życiem. Choć autorka Ostatniej wieczerzy delektuje się pobytem we Włoszech i okoliczności przyrody też są urocze. Jednak Cusk ma specyficzny styl i nie umiałaby stworzyć prostej, przepełnionej radością, opowieści o blaskach (tylko blaskach) Toskanii. Jej zapiski trzymają się życia, mają różne odcienie i momentami nie ociekają słodyczą.
Autobiograficzna opowieść brytyjskiej pisarki w dużej mierze zbliża czytelnika do sztuki. Autorka bardziej skupia się na tym, co było niż na tym, co jest. Częściej wspomina o dziełach włoskich artystów niż o urokach włoskiej wsi. W sztuce szuka ukojenia, dzięki niej wycisza niepokój, który zawsze niepostrzeżenie wkrada się do ludzkiej duszy i każe człowiekowi wyruszyć w drogę. Rachel Cusk - matka, żona i pisarka - w podróży szuka natchnienia, oderwania od rutyny codziennego życia, uporządkowania relacji małżeńskich, które są chwiejne. W Ostatniej wieczerzy autorka wspomina o mężu; wiemy, że do Włoch wyjechała cała rodzina, ale częściej czytamy o córkach niż o partnerze życiowym. Czytając tę książkę wiedziałam, że małżeństwo Cusk nie przetrwało próby czasu. Zdążyłam już przeczytać Po. O małżeństwie i rozstaniu - gorzką opowieść o rozpadzie i tworzeniu siebie na nowo, ale o tej książce napiszę innym razem.
Mnie jest po drodze z twórczością Rachel Cusk. Bardzo lubię jej styl i szczerość, z jaką pisze o sobie i swoich bliskich, o niepokojach, których doznaje niemal codziennie, o tym, że coś się nie udaje. Cenię ją, bo jest ciekawą kobietą, która nie boi się wygłaszać kontrowersyjnych poglądów i potrafi się wkurzyć na świat. Jak każda/każdy z nas.
Książki Cusk nie mają w sobie nic cukierkowego, nie jestem w stanie wyłowić z nich fałszu. Jest jak jest i o tym się pisze. I wtedy, gdy dostanie się porządnego kopa od życia, i wtedy, gdy smutek i złość mogą zostać uznane przez otoczenie za fanaberię. Świat się czasami wali spektakularnie, a czasami dyskretnie i powoli.
czwartek, 4 grudnia 2014
Simon Beckett
Simon Beckett
Wołanie grobu
Amber, 2011
Czwarta część cyklu z Davidem Hunterem to najmniej drastyczna z książek Becketta. Momentami miałam wrażenie, że czytam powieść obyczajową. W tym tomie rozszerzony został wątek, związany z prywatnym życiem antropologa sądowego. Warto przeczytać Wołanie grobu, bliżej poznać koleje losu głównego bohatera i jego rodzinną historię. Jednak czytelnik nie znajdzie w ostatniej części cyklu tego, co najbardziej charakterystyczne dla twórczości Becketta. W powieści brakuje tajników pracy antropologa, opisów rozkładających się zwłok i makabrycznych morderstw. Owszem, pojawia się wątek kryminalny i jest również seryjny morderca, ale nie ma nastroju grozy i niepewności.
Beckett cofa się do przeszłości, opisując wydarzenia sprzed lat, okrutne zbrodnie popełnione przez jednego człowieka - mężczyznę o niezwykłej sile fizycznej. Doktor Hunter brał wówczas udział w dochodzeniu, był uznanym specjalistą w swojej dziedzinie, był również szczęśliwym mężem i ojcem. Do momentu, kiedy wydarzył się tragiczny wypadek, który zmienił jego życie na zawsze.
Po ośmiu latach do Huntera powraca sprawa z przeszłości. Chcąc nie chcąc antropolog musi wrócić na ponure wrzosowiska, które kiedyś wnikliwie badał. Morderca jest na wolności, a grobów zabitych kobiet nadal nie odnaleziono. Rozpoczyna się manewrowanie między prawdą, fałszem i złudzeniem. Do końca nie wiadomo, kto jest tym dobrym, a kto złym.
Powieść Becketta czyta się dobrze, w żadnym momencie fabuła mnie nie znudziła, ale mimo to oceniam czwartą część cyklu najsłabiej. Oczekuję od pisarza, że mnie zahipnotyzuje i przestraszy. Do tego autor kryminałów (tudzież thrillerów) mnie przyzwyczaił. Chemia śmierci wbiła mnie w kanapę, nie mogłam odłożyć tej książki na później, podobnie Zapisane w kościach. Dziś piszę o Wołaniu grobu, choć wcześniej czytałam Szepty zmarłych (i jeszcze o nich nie wspomniałam na blogu, i nie wiem, czy wspomnę), które również uważam za słabsze od dwóch pierwszych części. O ostatnim tomie pewnie też bym nie pisała, gdyby ponownie zdarzyła mi się blogowa cisza, ale postanowiłam na bieżąco publikować posty, bo wiem (z własnego, oczywiście, doświadczenia), że jak o książce nie wspomnę krótko po jej przeczytaniu, to nie wspomnę nigdy.
Wołanie grobu
Amber, 2011
Czwarta część cyklu z Davidem Hunterem to najmniej drastyczna z książek Becketta. Momentami miałam wrażenie, że czytam powieść obyczajową. W tym tomie rozszerzony został wątek, związany z prywatnym życiem antropologa sądowego. Warto przeczytać Wołanie grobu, bliżej poznać koleje losu głównego bohatera i jego rodzinną historię. Jednak czytelnik nie znajdzie w ostatniej części cyklu tego, co najbardziej charakterystyczne dla twórczości Becketta. W powieści brakuje tajników pracy antropologa, opisów rozkładających się zwłok i makabrycznych morderstw. Owszem, pojawia się wątek kryminalny i jest również seryjny morderca, ale nie ma nastroju grozy i niepewności.
Beckett cofa się do przeszłości, opisując wydarzenia sprzed lat, okrutne zbrodnie popełnione przez jednego człowieka - mężczyznę o niezwykłej sile fizycznej. Doktor Hunter brał wówczas udział w dochodzeniu, był uznanym specjalistą w swojej dziedzinie, był również szczęśliwym mężem i ojcem. Do momentu, kiedy wydarzył się tragiczny wypadek, który zmienił jego życie na zawsze.
Po ośmiu latach do Huntera powraca sprawa z przeszłości. Chcąc nie chcąc antropolog musi wrócić na ponure wrzosowiska, które kiedyś wnikliwie badał. Morderca jest na wolności, a grobów zabitych kobiet nadal nie odnaleziono. Rozpoczyna się manewrowanie między prawdą, fałszem i złudzeniem. Do końca nie wiadomo, kto jest tym dobrym, a kto złym.
Powieść Becketta czyta się dobrze, w żadnym momencie fabuła mnie nie znudziła, ale mimo to oceniam czwartą część cyklu najsłabiej. Oczekuję od pisarza, że mnie zahipnotyzuje i przestraszy. Do tego autor kryminałów (tudzież thrillerów) mnie przyzwyczaił. Chemia śmierci wbiła mnie w kanapę, nie mogłam odłożyć tej książki na później, podobnie Zapisane w kościach. Dziś piszę o Wołaniu grobu, choć wcześniej czytałam Szepty zmarłych (i jeszcze o nich nie wspomniałam na blogu, i nie wiem, czy wspomnę), które również uważam za słabsze od dwóch pierwszych części. O ostatnim tomie pewnie też bym nie pisała, gdyby ponownie zdarzyła mi się blogowa cisza, ale postanowiłam na bieżąco publikować posty, bo wiem (z własnego, oczywiście, doświadczenia), że jak o książce nie wspomnę krótko po jej przeczytaniu, to nie wspomnę nigdy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)