Lars Kepler
Piaskun
Czarne, 2014
Okazuje się, że Piaskun to czwarty tom serii z policjantem Joonem Linną. Dowiedziałam się o tym po przeczytaniu książki, po wchłonięciu tej historii i w żadnym momencie nie poczułam, że o czymś nie wiem, więc można czytać nie po kolei. Przyznaję jednak, że gdybym wiedziała, że to seria, sięgnęłabym po pierwszy, a nie czwarty tom. Takie zboczenie:)
Totalnie mnie ta powieść wciągnęła. Od początku do końca.
Tytułowy Piaskun to postać, która przychodzi w nocy do tych dzieci, które nie chcą spać i sypie im piaskiem w oczy. Zabiera je i przetrzymuje w ciemnościach.
Cała historia rozpoczyna się od postaci młodego mężczyzny, który, osłabiony i zakrwawiony, błąka się w pobliżu torów kolejowych. Wstępne ustalenia tożsamości pokazują, że cierpiący na chorobę legionistów człowiek jako dziecko zaginął i siedem lat temu został uznany za zmarłego. Pierwotne śledztwo utknęło w martwym punkcie, choć podejrzewano, że chłopiec i jego siostra stali się ofiarami seryjnego mordercy Jurka Waltera. Okazuje się, że siostra ciężko chorego mężczyzny również żyje, ale ten nie potrafi wskazać miejsca, w którym przebywa. "Bredzi" o ciemnej kapsule i o Piaskunie.
Jurek Walter - nieobliczalny i cholernie inteligentny zbrodniarz - od wielu lat przebywa w ściśle strzeżonym zakładzie psychiatrycznym. Priorytetem inspektora Linny staje się odnalezienie kobiety, która zapewne również cierpi na chorobę legionistów i może niedługo umrzeć. Jak przekonać Waltera do zdradzenia kryjówki? Co łączy Linnę i Jurka? Czego nie wiemy o Walterze?
Książka łączy w sobie elementy powieści grozy, thrillera, dramatu psychologicznego. Ma niesamowity skandynawski klimat, który tak lubię.
Piaskun trzyma w napięciu, czasami przestrasza. Polecam bardzo.
wtorek, 5 maja 2015
czwartek, 23 kwietnia 2015
e-Migranci.
Susan Maushart
e-Migranci. Pół roku bez internetu, telefonu i telewizji
Znak, 2014
Przy okazji pisania o W syberyjskich lasach francuskiego podróżnika Sylvaina Tessona wspomniałam nazwisko Davida Thoreau. Ostatnio często trafiam na wzmianki o jego esejach, wydanych pod tytułem Walden, stanowiących zbiór wspomnień i przemyśleń filozofa z dwuletniego samotnego pobytu w lesie w latach 1845 - 1847. Dzisiejsi, zmęczeni konsumpcjonizmem i cywilizacją, poszukiwacze spokoju często powołują się na Thoreau, twierdząc, że jego filozofia życiowa i prawdy, które głosił w Waldenie, były bodźcem do zmiany. W XXI wieku człowiek jest atakowany przez wytwory cywilizacji i niektórzy z nas są na tyle zmęczeni wszechobecnym szumem, że szukają ucieczki. Zastanawiam się, od czego w 1845 roku uciekał Thoreau. Nie czytałam Waldena (a bardzo bym chciała), więc nie znam szczegółów jego decyzji. Wiem tylko, że książka filozofa jest biblią dla tych, których zgiełk współczesnego świata przeraża.
Należę do pokolenia, które dorastało na trzepaku, grało w palanta i skakało na skakance. Dopóki mieszkałam z rodzicami, nie miałam komputera, pierwszy telefon komórkowy wrzuciłam do torebki, mając dwadzieścia trzy lata. Zupełnie inaczej niż moje dzieci. Nie jestem specjalnie przywiązana do telefonu, internetu i telewizji. Nie mam potrzeby przeprowadzać na sobie czy na swojej rodzinie eksperymentu, z którym zmierzyła się australijska dziennikarka, samotnie wychowująca trójkę dzieci w wieku nastoletnim. Jednak mogłabym zmienić zdanie, gdybym codziennie widziała swoje dzieci, wlepione w ekran laptopa, w międzyczasie piszące sms-y i oglądające telewizję, chyłkiem i na szybko przeżuwające półprodukt, bo czymś trzeba napełnić żołądek, a na pełnowartościowy posiłek szkoda czasu. Nie dziwię się, że Susan Maushart powiedziała "basta" i przeorganizowała życie rodziny. Na pół roku, na gruncie domowym, odcięła dostęp do wszelkich elektronicznych gadżetów, co spotkało się z nastoletnim buntem, ale poskutkowało wieloma pozytywnymi zmianami. Dzieciaki nadal mogły korzystać z internetu w szkole lub obejrzeć film u przyjaciół, ale w domu, aby zabić nudę, musiały szukać innych zajęć. Okazało się, że syn lubi czytać książki, a córka świetnie radzi sobie w kuchni. Dla samej Susan ten eksperyment okazał się trudny, ponieważ jej narzędziem pracy był laptop, a dzięki internetowi wiele zadań (jak przesłanie tekstu do redakcji) dziennikarka wykonywała szybciej i sprawniej. Nawet niemożność posłuchania muzyki podczas spaceru z psem sprawiała, że kobieta czuła się nieswojo.
W ogólnym rozrachunku półroczna zmiana trybu życia okazała się dla rodziny fajna i ciekawa. Susan opisuje poszczególne etapy eksperymentu szczerze, nie pomijając nieprzyjemnych czy trudnych epizodów. Relacje rodzic - nastolatek zazwyczaj są burzliwe, możecie sobie wyobrazić, jak wybuchowe się stają, gdy rodzic zabiera dziecku ulubione zabawki. W moim odczuciu półroczny detoks zbliżył do siebie rodzinę, a odcięcie od wielu bodźców pozwoliło nastolatkom "spotkać siebie". Szkoda tylko, że po pół roku życie wróciło na utarty szlak cywilizacyjnych udogodnień. Nie zostało to powiedziane wprost, ale mam wrażenie, że eksperyment stał się tylko ciekawym wspomnieniem, a dzieciaki ponownie "weszły" w tryb wielozadaniowy, w którym jakimś cudem można jednocześnie pisać, grać, oglądać i rozmawiać.
e-Migranci. Pół roku bez internetu, telefonu i telewizji
Znak, 2014
Przy okazji pisania o W syberyjskich lasach francuskiego podróżnika Sylvaina Tessona wspomniałam nazwisko Davida Thoreau. Ostatnio często trafiam na wzmianki o jego esejach, wydanych pod tytułem Walden, stanowiących zbiór wspomnień i przemyśleń filozofa z dwuletniego samotnego pobytu w lesie w latach 1845 - 1847. Dzisiejsi, zmęczeni konsumpcjonizmem i cywilizacją, poszukiwacze spokoju często powołują się na Thoreau, twierdząc, że jego filozofia życiowa i prawdy, które głosił w Waldenie, były bodźcem do zmiany. W XXI wieku człowiek jest atakowany przez wytwory cywilizacji i niektórzy z nas są na tyle zmęczeni wszechobecnym szumem, że szukają ucieczki. Zastanawiam się, od czego w 1845 roku uciekał Thoreau. Nie czytałam Waldena (a bardzo bym chciała), więc nie znam szczegółów jego decyzji. Wiem tylko, że książka filozofa jest biblią dla tych, których zgiełk współczesnego świata przeraża.
Należę do pokolenia, które dorastało na trzepaku, grało w palanta i skakało na skakance. Dopóki mieszkałam z rodzicami, nie miałam komputera, pierwszy telefon komórkowy wrzuciłam do torebki, mając dwadzieścia trzy lata. Zupełnie inaczej niż moje dzieci. Nie jestem specjalnie przywiązana do telefonu, internetu i telewizji. Nie mam potrzeby przeprowadzać na sobie czy na swojej rodzinie eksperymentu, z którym zmierzyła się australijska dziennikarka, samotnie wychowująca trójkę dzieci w wieku nastoletnim. Jednak mogłabym zmienić zdanie, gdybym codziennie widziała swoje dzieci, wlepione w ekran laptopa, w międzyczasie piszące sms-y i oglądające telewizję, chyłkiem i na szybko przeżuwające półprodukt, bo czymś trzeba napełnić żołądek, a na pełnowartościowy posiłek szkoda czasu. Nie dziwię się, że Susan Maushart powiedziała "basta" i przeorganizowała życie rodziny. Na pół roku, na gruncie domowym, odcięła dostęp do wszelkich elektronicznych gadżetów, co spotkało się z nastoletnim buntem, ale poskutkowało wieloma pozytywnymi zmianami. Dzieciaki nadal mogły korzystać z internetu w szkole lub obejrzeć film u przyjaciół, ale w domu, aby zabić nudę, musiały szukać innych zajęć. Okazało się, że syn lubi czytać książki, a córka świetnie radzi sobie w kuchni. Dla samej Susan ten eksperyment okazał się trudny, ponieważ jej narzędziem pracy był laptop, a dzięki internetowi wiele zadań (jak przesłanie tekstu do redakcji) dziennikarka wykonywała szybciej i sprawniej. Nawet niemożność posłuchania muzyki podczas spaceru z psem sprawiała, że kobieta czuła się nieswojo.
W ogólnym rozrachunku półroczna zmiana trybu życia okazała się dla rodziny fajna i ciekawa. Susan opisuje poszczególne etapy eksperymentu szczerze, nie pomijając nieprzyjemnych czy trudnych epizodów. Relacje rodzic - nastolatek zazwyczaj są burzliwe, możecie sobie wyobrazić, jak wybuchowe się stają, gdy rodzic zabiera dziecku ulubione zabawki. W moim odczuciu półroczny detoks zbliżył do siebie rodzinę, a odcięcie od wielu bodźców pozwoliło nastolatkom "spotkać siebie". Szkoda tylko, że po pół roku życie wróciło na utarty szlak cywilizacyjnych udogodnień. Nie zostało to powiedziane wprost, ale mam wrażenie, że eksperyment stał się tylko ciekawym wspomnieniem, a dzieciaki ponownie "weszły" w tryb wielozadaniowy, w którym jakimś cudem można jednocześnie pisać, grać, oglądać i rozmawiać.
poniedziałek, 13 kwietnia 2015
"Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna?"
Przeczytałam w ostatnim czasie osiem książek, właśnie czytam dwie kolejne. Myślę sobie, że chciałabym o nich napisać i na myśleniu się kończy. Tracę do tego bloga serce, ale żal mi porzucać jedyne "miejsce", w którym mogę podzielić się z kimś (nadal wierzę, że mogę) opinią na temat przeczytanej książki.
Najciekawszą z tych ośmiu książek okazała się autobiograficzna opowieść Jeanette Winterson. Cenię autorkę od czasów nauki w liceum, kiedy to zaczytywałam się w powieściach Zapisane na ciele, Płeć wiśni i Nie tylko pomarańcze....Jako studentka odkryłam O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie i do dziś uważam tę książkę za genialną - szczerą, odważną, zmuszającą do myślenia. Od niedawna mogę do niej wracać, kiedy chcę, ponieważ była jednym z moich zeszłorocznych prezentów urodzinowych. W księgarniach jej nie znajdziecie, trzeba "polować" na allegro.
Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna? intryguje tytułem i, na szczęście, nie tylko tytuł jest interesujący. Całość przeczytałam jednym tchem. Jeanette Winterson szczerze opowiada o trudnym dzieciństwie adoptowanego dziecka, o potrzebie bezpieczeństwa, o poszukiwaniu korzeni, o miłości do książek. Nadawcą tytułowego pytania była bardzo nieszczęśliwa kobieta - adopcyjna matka pisarki, adresatem - szesnastoletnia Jeanette, która postanowiła wyprowadzić się z domu i poszukać szczęścia gdzie indziej. Winterson dorastała w niezdrowej atmosferze, przepełnionej religijnym fanatyzmem, brakiem miłości, dotyku drugiej osoby, szczerej rozmowy. Życie u boku toksycznego rodzica nie należy do przyjemnych. Wrażliwa i inteligentna istota szuka drogi ucieczki, choćby w lektury, które w rodzinnym domu Wintersonów były zakazane (Biblia stanowiła wyjątek). Jeanette godzinami przesiaduje więc w bibliotece, odkrywając i budując swój gust czytelniczy. Odskocznią od domu okazują się również związki z dziewczynami, później kobietami, co, jak można przypuszczać, jest dla starszej pani Winterson totalnym bluźnierstwem.
Po co ci szczęście... to książka świetnie napisana, pełna refleksji autorki - refleksji, które zmuszają czytelnika do przemyślenia wielu spraw. Tytuł jest, moim skromnym zdaniem, obłędny.
Najciekawszą z tych ośmiu książek okazała się autobiograficzna opowieść Jeanette Winterson. Cenię autorkę od czasów nauki w liceum, kiedy to zaczytywałam się w powieściach Zapisane na ciele, Płeć wiśni i Nie tylko pomarańcze....Jako studentka odkryłam O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie i do dziś uważam tę książkę za genialną - szczerą, odważną, zmuszającą do myślenia. Od niedawna mogę do niej wracać, kiedy chcę, ponieważ była jednym z moich zeszłorocznych prezentów urodzinowych. W księgarniach jej nie znajdziecie, trzeba "polować" na allegro.
Po co ci szczęście, jeśli możesz być normalna? intryguje tytułem i, na szczęście, nie tylko tytuł jest interesujący. Całość przeczytałam jednym tchem. Jeanette Winterson szczerze opowiada o trudnym dzieciństwie adoptowanego dziecka, o potrzebie bezpieczeństwa, o poszukiwaniu korzeni, o miłości do książek. Nadawcą tytułowego pytania była bardzo nieszczęśliwa kobieta - adopcyjna matka pisarki, adresatem - szesnastoletnia Jeanette, która postanowiła wyprowadzić się z domu i poszukać szczęścia gdzie indziej. Winterson dorastała w niezdrowej atmosferze, przepełnionej religijnym fanatyzmem, brakiem miłości, dotyku drugiej osoby, szczerej rozmowy. Życie u boku toksycznego rodzica nie należy do przyjemnych. Wrażliwa i inteligentna istota szuka drogi ucieczki, choćby w lektury, które w rodzinnym domu Wintersonów były zakazane (Biblia stanowiła wyjątek). Jeanette godzinami przesiaduje więc w bibliotece, odkrywając i budując swój gust czytelniczy. Odskocznią od domu okazują się również związki z dziewczynami, później kobietami, co, jak można przypuszczać, jest dla starszej pani Winterson totalnym bluźnierstwem.
Proza i poezja to dawki lekarstw.Uzdrawiają to pęknięcie, któremu ulega wyobraźnia z winy rzeczywistości.
Po co ci szczęście... to książka świetnie napisana, pełna refleksji autorki - refleksji, które zmuszają czytelnika do przemyślenia wielu spraw. Tytuł jest, moim skromnym zdaniem, obłędny.
Bywają chwile, kiedy wszystko tak się psuje, że ledwie uchodzisz z życiem, i bywają chwile, kiedy do ciebie dociera, że bycie ledwie żywym, ale na twoich własnych warunkach, jest lepsze niż życie rozdętym półżyciem na warunkach cudzych.
poniedziałek, 30 marca 2015
"Nie będę miał pretensji do godzin, że nie spełniły moich pragnień". Sylvain Tesson.
Sylvain Tesson
W syberyjskich lasach
Noir Sur Blanc, 2012
Wszystko, co zostaje z mojego życia to notatki. Piszę dziennik, by wspomóc pamięć. Jeśli nie prowadzi się rejestru faktów i czynności - po co żyć: godziny upływają, każdy dzień zaciera i triumfuje nicość (...) Prowadzę ewidencję mijających godzin. Pisanie dziennika zapładnia egzystencję. Codzienne spotkanie z białą kartką zmusza do zwracania baczniejszej uwagi na wydarzenia dnia, zachęca, żeby lepiej słuchać, głębiej myśleć, patrzeć intensywniej. Głupio byłoby nie mieć nic do zapisania w notesie wieczorem.
Dziennik, prowadzony przez francuskiego podróżnika Sylvaina Tessona, to zapis wrażeń z pobytu w chacie nad jeziorem Bajkał. Samotne sześć miesięcy, kontemplowanie ciszy i natury, spotkanie z samym sobą, oderwanie od cywilizacji. Spełnienie tlącego się od dawna marzenia, w towarzystwie skrupulatnie wybranych książek i wódki. Pół roku pustelniczego życia, które pozwala na zajrzenie w głąb siebie, na przemyślenia dotyczące wiary, cywilizacji, przyrody, na godzinne patrzenie się przez okno, na spokojne wypicie herbaty.
Czyta się opowieść Tessona z ołówkiem w dłoni, myśląc o zmianie własnego życia, o chwili ciszy na łonie natury, o ucieczce od codzienności.
Dziennik francuskiego pisarza budzi tęsknotę za prostotą, o której lata temu pisał David Thoreau. Impulsem do zamieszkania w drewnianej chacie, z dala od osad ludzkich, bez prądu, bez telewizora, bez łazienki były dla Tessona Źdźbła trawy Walta Whitmana. Pięć lat wcześniej czytał tę książkę i twierdzi, że ta lektura zaprowadziła go do syberyjskiej chatki. Niebezpiecznie jest otwierać książki, jak pisze autor. Jednak tylko takie książki są wartościowe, te niebezpieczne właśnie, które zmuszają do myślenia, do refleksji, do zmiany.
Dopełnieniem dziennika W syberyjskich lasach jest film dokumentalny Sześć miesięcy nad Bajkałem, nakręcony przez autora.
W syberyjskich lasach
Noir Sur Blanc, 2012
Wszystko, co zostaje z mojego życia to notatki. Piszę dziennik, by wspomóc pamięć. Jeśli nie prowadzi się rejestru faktów i czynności - po co żyć: godziny upływają, każdy dzień zaciera i triumfuje nicość (...) Prowadzę ewidencję mijających godzin. Pisanie dziennika zapładnia egzystencję. Codzienne spotkanie z białą kartką zmusza do zwracania baczniejszej uwagi na wydarzenia dnia, zachęca, żeby lepiej słuchać, głębiej myśleć, patrzeć intensywniej. Głupio byłoby nie mieć nic do zapisania w notesie wieczorem.
Dziennik, prowadzony przez francuskiego podróżnika Sylvaina Tessona, to zapis wrażeń z pobytu w chacie nad jeziorem Bajkał. Samotne sześć miesięcy, kontemplowanie ciszy i natury, spotkanie z samym sobą, oderwanie od cywilizacji. Spełnienie tlącego się od dawna marzenia, w towarzystwie skrupulatnie wybranych książek i wódki. Pół roku pustelniczego życia, które pozwala na zajrzenie w głąb siebie, na przemyślenia dotyczące wiary, cywilizacji, przyrody, na godzinne patrzenie się przez okno, na spokojne wypicie herbaty.
Czyta się opowieść Tessona z ołówkiem w dłoni, myśląc o zmianie własnego życia, o chwili ciszy na łonie natury, o ucieczce od codzienności.
Dziennik francuskiego pisarza budzi tęsknotę za prostotą, o której lata temu pisał David Thoreau. Impulsem do zamieszkania w drewnianej chacie, z dala od osad ludzkich, bez prądu, bez telewizora, bez łazienki były dla Tessona Źdźbła trawy Walta Whitmana. Pięć lat wcześniej czytał tę książkę i twierdzi, że ta lektura zaprowadziła go do syberyjskiej chatki. Niebezpiecznie jest otwierać książki, jak pisze autor. Jednak tylko takie książki są wartościowe, te niebezpieczne właśnie, które zmuszają do myślenia, do refleksji, do zmiany.
Dopełnieniem dziennika W syberyjskich lasach jest film dokumentalny Sześć miesięcy nad Bajkałem, nakręcony przez autora.
wtorek, 17 marca 2015
obrazki.
Zgubiłam mobilizację do pisania o przeczytanych książkach i zaległości coraz więcej.
Jakoś brakuje mi słów.
Tylko czytam.
Obecnie W syberyjskich lasach Sylvaina Tessona i E-migrantów Susan Maushart. Obie książki, w różny sposób, łączy Walden Thoreau. Obie dają do myślenia.
Dzisiaj tylko obrazki.
Jakoś brakuje mi słów.
Tylko czytam.
Obecnie W syberyjskich lasach Sylvaina Tessona i E-migrantów Susan Maushart. Obie książki, w różny sposób, łączy Walden Thoreau. Obie dają do myślenia.
Dzisiaj tylko obrazki.
poniedziałek, 9 marca 2015
Japonia Joanny Bator.
Joanna Bator
Rekin z parku Yoyogi
W.A.B., 2014
Rekin z parku Yoyogi to zbiór kilkudziesięciu tekstów, w których Japonia jest pretekstem do opowiedzenia pewnych historii. Joanna Bator w lekkim stylu opisuje znaną sobie rzeczywistość, nakładając na nią doświadczenia z różnych miejsc. Fascynacja autorki Japonią ujawnia się na każdej stronie. To wspaniałe, że Europejka, obeznana już przecież z tym oryginalnym kulturowo krajem, wciąż potrafi dziwić się pewnym zjawiskom. Jakby Japonia nie była państwem, które można zgłębić totalnie. Bogata tradycja tego kraju sprawia, że badacz, obserwator, podróżnik odkrywa kolejne warstwy, związane z mentalnością mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni i, kiedy wydaje mu się, że tak dużo wie, pojawiają się następne zjawiska i nie sposób ich pominąć.
Książka Joanny Bator jest podzielona na trzy części: niesamowitości, alegorie i heterotopie.
O lesie samobójców Aokigahara; o ideale japońskiej urody, o tytułowym rekinie, znalezionym w parku Yoyogi; o wszechobecnych automatach, których asortyment może zawrócić w głowie; o mężczyznach przebranych za "lolitki"; o Harukim Murakamim, którego nazwisko pojawia się na kartach książki często i w różnych kontekstach - o tym autorka pisze w części, poświęconej niesamowitościom, czyli temu, co wyjątkowe, zadziwiające, czasami trudne do wytłumaczenia.
Alegorie skupiają się na ludziach. Pewne zachowania Japończyków traktowane są dziś stereotypowo, jak fanatyczne robienie zdjęć czy opanowanie mieszkańców tego kraju w obliczu tragedii. Bator stara się znaleźć przyczynę tych zjawisk. W tej części zdarza jej się porównywać kulturę japońską z kulturą polską, na korzyść tej pierwszej oczywiście. Pisze tutaj również o ceremonii parzenia herbaty, o gejszach, o sushi, czyli o tym, co większości z nas kojarzy się z Japonią.
W trzeciej części, dla mnie najmniej interesującej, autorka stara się przedstawić życie w hiperrzeczywistości - współczesne zjawisko, coraz bardziej obecne w kulturze japońskiej. Joanna Bator bada subkulturę otaku, wiecznych chłopców, wielbicieli mangi i anime. Członkowie otaku uciekają od rzeczywistości w świat wirtualny - na mniejszą skalę (bo mnie otaku przerażają) to zjawisko obecne jest również w innych kulturach. Autorka pisze, że właściwie każdy z nas jest trochę otaku.
Rekin z parku Yoyogi to namiastka Japonii, to Japonia Joanny Bator. Piękna, momentami przerażająca, wciąż nie do końca poznana. Eseje autorki Piaskowej góry są kompilacją podróży, wyobrażeń, badań. To subiektywny, oparty na emocjach, osobisty zestaw tekstów o kraju, który pisarka uwielbia. Styl pisania Joanny Bator sprawia, że czytelnik "łyka" te teksty z wielką przyjemnością.
Rekin z parku Yoyogi
W.A.B., 2014
Rekin z parku Yoyogi to zbiór kilkudziesięciu tekstów, w których Japonia jest pretekstem do opowiedzenia pewnych historii. Joanna Bator w lekkim stylu opisuje znaną sobie rzeczywistość, nakładając na nią doświadczenia z różnych miejsc. Fascynacja autorki Japonią ujawnia się na każdej stronie. To wspaniałe, że Europejka, obeznana już przecież z tym oryginalnym kulturowo krajem, wciąż potrafi dziwić się pewnym zjawiskom. Jakby Japonia nie była państwem, które można zgłębić totalnie. Bogata tradycja tego kraju sprawia, że badacz, obserwator, podróżnik odkrywa kolejne warstwy, związane z mentalnością mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni i, kiedy wydaje mu się, że tak dużo wie, pojawiają się następne zjawiska i nie sposób ich pominąć.
Książka Joanny Bator jest podzielona na trzy części: niesamowitości, alegorie i heterotopie.
O lesie samobójców Aokigahara; o ideale japońskiej urody, o tytułowym rekinie, znalezionym w parku Yoyogi; o wszechobecnych automatach, których asortyment może zawrócić w głowie; o mężczyznach przebranych za "lolitki"; o Harukim Murakamim, którego nazwisko pojawia się na kartach książki często i w różnych kontekstach - o tym autorka pisze w części, poświęconej niesamowitościom, czyli temu, co wyjątkowe, zadziwiające, czasami trudne do wytłumaczenia.
Alegorie skupiają się na ludziach. Pewne zachowania Japończyków traktowane są dziś stereotypowo, jak fanatyczne robienie zdjęć czy opanowanie mieszkańców tego kraju w obliczu tragedii. Bator stara się znaleźć przyczynę tych zjawisk. W tej części zdarza jej się porównywać kulturę japońską z kulturą polską, na korzyść tej pierwszej oczywiście. Pisze tutaj również o ceremonii parzenia herbaty, o gejszach, o sushi, czyli o tym, co większości z nas kojarzy się z Japonią.
W trzeciej części, dla mnie najmniej interesującej, autorka stara się przedstawić życie w hiperrzeczywistości - współczesne zjawisko, coraz bardziej obecne w kulturze japońskiej. Joanna Bator bada subkulturę otaku, wiecznych chłopców, wielbicieli mangi i anime. Członkowie otaku uciekają od rzeczywistości w świat wirtualny - na mniejszą skalę (bo mnie otaku przerażają) to zjawisko obecne jest również w innych kulturach. Autorka pisze, że właściwie każdy z nas jest trochę otaku.
Rekin z parku Yoyogi to namiastka Japonii, to Japonia Joanny Bator. Piękna, momentami przerażająca, wciąż nie do końca poznana. Eseje autorki Piaskowej góry są kompilacją podróży, wyobrażeń, badań. To subiektywny, oparty na emocjach, osobisty zestaw tekstów o kraju, który pisarka uwielbia. Styl pisania Joanny Bator sprawia, że czytelnik "łyka" te teksty z wielką przyjemnością.
poniedziałek, 2 marca 2015
Wielbiciel.
Charlotte Link
Wielbiciel
Sonia Draga, 2013
Lubię prozę Charlotte Link, o czym wspominałam we wcześniejszych postach, związanych z twórczością niemieckiej pisarki. Moją ulubioną powieścią jest Dom sióstr, który klimatem odbiega od innych powieści autorki. Link regularnie prezentuje czytelnikom thrillery psychologiczne, a Dom sióstr jest przede wszystkim sagą rodzinną i niewiele ma wspólnego z thrillerem. W moim odczuciu pisarka tworzy powieści obyczajowe czy też psychologiczne, z wątkiem kryminalnym w tle. Może nie znam się na thrillerach, ale po przeczytaniu Wielbiciela (i kilku innych książek Link) wydaje mi się, że autorce bardziej zależy na stworzeniu ciekawych portretów psychologicznych bohaterów niż na wywołaniu pełnej napięcia atmosfery, w której czytelnik poczułby dreszcze.
Wielbiciel zdecydowanie nie dostarcza mocnych wrażeń. Przez sto pięćdziesiąt stron czekałam na wielkie bum. Owszem, na pierwszych stronach książki jest i morderstwo, i samobójstwo, ale potem długo trzeba czekać na jakiś zwrot akcji. Dlatego uważam, że proza Link nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie opisy i długie wprowadzanie w życiowe historie bohaterów nie przeszkadzają, tym bardziej, że autorka ma dar opowiadania i jej styl pisania bardzo mi odpowiada. Jednak czytelników, pragnących poczuć na plecach powiew grozy, powieści Link rozczarują.
Thriller Wielbiciel "wyrafinowany psychologiczne", jak sugeruje wydawca, z pewnością jest, ale czy "pełen tajemnic"? Jest interesujący, choć uważam, że w pisarskim dorobku Charlotte Link znaleźć można ciekawsze tytuły. Są momenty w powieści, które uznałam za zbędne, zbyt rozwlekłe, ale moje ogólne wrażenia po lekturze są pozytywne.
Wielbiciel
Sonia Draga, 2013
Lubię prozę Charlotte Link, o czym wspominałam we wcześniejszych postach, związanych z twórczością niemieckiej pisarki. Moją ulubioną powieścią jest Dom sióstr, który klimatem odbiega od innych powieści autorki. Link regularnie prezentuje czytelnikom thrillery psychologiczne, a Dom sióstr jest przede wszystkim sagą rodzinną i niewiele ma wspólnego z thrillerem. W moim odczuciu pisarka tworzy powieści obyczajowe czy też psychologiczne, z wątkiem kryminalnym w tle. Może nie znam się na thrillerach, ale po przeczytaniu Wielbiciela (i kilku innych książek Link) wydaje mi się, że autorce bardziej zależy na stworzeniu ciekawych portretów psychologicznych bohaterów niż na wywołaniu pełnej napięcia atmosfery, w której czytelnik poczułby dreszcze.
Wielbiciel zdecydowanie nie dostarcza mocnych wrażeń. Przez sto pięćdziesiąt stron czekałam na wielkie bum. Owszem, na pierwszych stronach książki jest i morderstwo, i samobójstwo, ale potem długo trzeba czekać na jakiś zwrot akcji. Dlatego uważam, że proza Link nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie opisy i długie wprowadzanie w życiowe historie bohaterów nie przeszkadzają, tym bardziej, że autorka ma dar opowiadania i jej styl pisania bardzo mi odpowiada. Jednak czytelników, pragnących poczuć na plecach powiew grozy, powieści Link rozczarują.
Thriller Wielbiciel "wyrafinowany psychologiczne", jak sugeruje wydawca, z pewnością jest, ale czy "pełen tajemnic"? Jest interesujący, choć uważam, że w pisarskim dorobku Charlotte Link znaleźć można ciekawsze tytuły. Są momenty w powieści, które uznałam za zbędne, zbyt rozwlekłe, ale moje ogólne wrażenia po lekturze są pozytywne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)