Dwa plany czasowe. Rok 1620 i rok 1660. Dwie historie, które, w nie do końca zrozumiały dla mnie sposób, łączą się.
Akcja powieści rozpoczyna się w 1660 roku. Isaac Inchbold, londyński antykwariusz, ceniący spokój i statyczne życie, otrzymuje interesujące zlecenie. Ma odnaleźć pewien manuskrypt o pięknie brzmiącym tytule "Labirynt świata". Istotne jest jednak, by był to konkretny egzemplarz z konkretnym ekslibrisem.
Inchbold porzuca ciepły i znajomy fotel w księgarni i wyrusza na poszukiwania. Kieruje nim nie tylko ciekawość, ale również spora kwota, którą zleceniodawca wypłaci za realizację zadania.
Czytelnik oczekuje przygody. Jednak podróż w nieznane okazuje się równie statyczna jak życie księgarza. Dla Isaaca wyprawa stanowi pewne ekstremum, ale dla czytelnika niekoniecznie. Ten drugi wciąż czeka na rozwinięcie akcji. Z poszukiwaniem pergaminu wiąże się kilka niebezpiecznych sytuacji, pojawiają się zagadki, tajemnicze postaci, ale Ross King tak bardzo dozuje nastroje grozy, że się ich w ogóle nie odczuwa.
Przeciętna powieść, w wielu punktach dla mnie niezrozumiała (szczególnie retrospekcje), do czego przyczyniło się zapewne nagromadzenie nazwisk i tytułów książek.
Zakończenie rozczarowuje - rola Inchbolda w całej historii okazuje się być zupełnie inną niż przypuszczał.
3/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz