Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo świat książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wydawnictwo świat książki. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 6 marca 2016

Linda Green "Mamifest".

Linda Green Mamifest Świat Książki, 2015

Od niedawna całkiem nieźle radzę sobie z porzucaniem książek, które mnie nie zainteresowały. W porównaniu do lat poprzednich, kiedy to nie potrafiłam odłożyć kiepskiej lektury w przeświadczeniu, że jak już zaczęłam czytać, muszę skończyć, by mieć swoje zdanie na temat danego tytułu czy twórczości autora. Na szczęście teraz ważniejszym jest dla mnie spędzenie czasu z wartościową książką i dlatego dokonuję ostrej selekcji, wybierając kolejną lekturę. Zmieniłam również podejście do kupowania książek z "pod wpływem promocji/okładki/widzimisię/itp." na "czy na pewno potrzebuję/chcę/wzbogacę się, nabywając ten tytuł". Dlatego obecnie kupuję mniej (posiadanie czytnika zdecydowanie pomaga w tym, aby ograniczać nabywanie tradycyjnych książek), a te tytuły, które już mam, jeśli nie zachwycają, trafiają do biblioteki.

Tam właśnie powędrowała powieść Lindy Green. Zmęczyłam Mamifest i stwierdzam, że naprawdę nie lubię tego typu literatury. Podczas lektury czułam, że autorka nie szanuje czytelnika i uważa, że wystarczy zagrać na emocjach i będzie ok. To tak nie działa, przynajmniej na mnie nie działa.
Dobiła mnie rozpisana na czynniki pierwsze "scena z tamponem", kiedy to jedna z bohaterek miesiączkuje, tamponów do torebki nie wrzuciła, a zaraz bierze udział w telewizyjnej debacie. Co robić? Automatów z tamponami w zasięgu wzroku brak, a najbliżej siedzą dwie kobiety z przeciwnej partii, z którymi się przecież bratać nie będzie. Ale jednak kobiety, więc...inteligentnie podchodzi do pierwszej, na oko osiemdziesięcioletniej i szeptem pyta o produkt pierwszej potrzeby. Ta patrzy na nią z politowaniem i mówi, że w jej wieku o tamponach się już nie myśli. Podchodzi więc do drugiej, która, na szczęście, dysponuje odpowiednim środkiem higieny, więc super, sytuacja uratowana, ale...tampon jest przecież innej firmy niż te, których używa zainteresowana; poza tym przyjęła pomoc z ręki "wroga" (te dylematy!). No nic, nie ma wyjścia. Puenta po użyciu tamponu? Na szczęście w środku wszystkie jesteśmy takie same. Amen.

Dlaczego przeczytałam tę powieść do końca, choć kilkakrotnie miałam ochotę porzucić lekturę? Dobre pytanie, na które nie znajduję odpowiedzi. Nie polecam. Szkoda czasu i energii.


czwartek, 18 lutego 2016

O powieści Pauli Hawkins.

Paula Hawkins Dziewczyna z pociągu Świat Książki, 2015



Powieść Pauli Hawkins, o której chyba wszyscy słyszeli, nie wyróżnia się niczym szczególnym. To zgrabnie skonstruowana historia obyczajowa z wątkiem kryminalnym. Nie jest ani bardzo dobra, ani bardzo zła. Przeciętna. Jak wiele innych powieści. Odpowiednie osoby rozsławiły ten tytuł kilka tygodni przed pojawieniem się książki na półkach w polskich księgarniach i dzięki temu obok Dziewczyny z pociągu mało kto przeszedł obojętnie.
To ciekawa historia, ale thrillerem psychologicznym bym jej nie nazwała. Akcja jest raczej statyczna i czytelnik czeka na gwałtowny zwrot, bo przecież coś powinno się wydarzyć i nawet wydarza się, ale jakoś niemrawo i przechodzi się nad tym do porządku dziennego, bez rumieńców i zatracenia w czasie.

Rachel codziennie dojeżdża do pracy pociągiem. Każdego dnia o tej samej godzinie wsiada do pociągu i przez okno obserwuje życie innych ludzi. Niektórych "zna" już bardzo dobrze, widuje ich regularnie, ale tylko jej się wydaje, że to, co widzi, jest prawdziwe. Każdy z nas skrywa tajemnice, sama Rachel prowadzi grę pozorów, przez którą ma nie tylko problem z nadużywaniem alkoholu, ale przede wszystkim z postrzeganiem rzeczywistości. 

Dobrze się czyta Dziewczynę z pociągu; fabuła jest na tyle ciekawa, że nie odczujecie znudzenia lekturą. Ale o co tyle szumu? Jakby każda "tylko" dobra powieść osaczała z każdej strony jeszcze przed premierą, utonęlibyśmy w zalewie czytadeł i nie starczyłoby czasu na nic innego. Nie czepiam się, bo przeczytałam, a nie musiałam, ale bez przesady, bez przesady...

Film z Emily Blunt w roli głównej obejrzę, oczywiście...

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Pocieszenie.

Anna Gavalda
Pocieszenie
Świat Książki, 2009


Pocieszenie to jedna z tych książek, o których myśli się długo po przeczytaniu ostatniej strony. Anna Gavalda jest jedną z moich ulubionych pisarek, co nie znaczy, że każda jej powieść budzi we mnie wielkie emocje. Billie i Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał to tytuły, za którymi nie przepadam. Całym sercem uwielbiam Po prostu razem, Ostatni raz, Kochałem ją. Do tej listy dołącza teraz Pocieszenie. Do przeczytania pozostało mi już jedynie Lepsze życie, najnowsza powieść francuskiej pisarki.

Niezależnie od tego, jakie wrażenie wywiera na mnie książka Anny Gavaldy, lubię styl autorki. Po prostu. Jej sposób patrzenia na świat i to, jak później ten świat opisuje, doskonale trafia w moje gusta i skłania do wielu refleksji na temat życia. Banalne? Być może.
Powieści Gavaldy sprawiają, że pochylam się nad codziennością, nad drobiazgami, nad relacjami z ludźmi. W swojej twórczości autorka dotyka spraw istotnych, które decydują o jakości naszego życia. Raczej subtelnie, choć potrafi być dosadna. Jak wiele powstało książek na temat kryzysu wieku średniego, wypalenia zawodowego i uczuciowego, wątpliwości? Setki, tysiące...Jednak to właśnie powieści Francuzki targają moimi emocjami i dają do myślenia.

Pocieszenie jest książką o wypaleniu, a główny bohater, Charles Balanda, nie wyróżnia się niczym szczególnym. To dobiegający pięćdziesiątki architekt, który czuje się niespełniony. Większość życia ma za sobą i świadomość upływającego czasu przygnębia go coraz bardziej. Jest nieszczęśliwy w miłości, nie może się dogadać z nastoletnią córką swojej partnerki, praca nie daje mu satysfakcji. Jednak nie próbuje (może nie wie jak) zmienić tej sytuacji. Do czasu, gdy podczas urodzin swojej partnerki, otrzymuje list. Kilka słów, zapisanych na kartce papieru, przewraca jego życie do góry nogami...
Charles wyrusza w podróż. Dosłownie, bo postanawia odwiedzić starego przyjaciela. I w przenośni, ponieważ zagląda w głąb siebie i przewartościowuje swoje życie. Później już nic nie będzie takie samo.

Anna Gavalda nieco poszarpała narrację swej powieści, ale ja tak lubię i nie wyobrażam sobie, że tekst jest inaczej posklejany. Pocieszenie to mądrze opowiedziana historia o miłości, złudzeniach, szczęściu, rodzinie...czego tu nie ma! Łapie za serce, zmusza do refleksji, wzrusza, wkurza, uspokaja. Uwielbiam.

sobota, 10 stycznia 2015

Projekt Matka. Niepowieść.

Małgorzata Łukowiak
Projekt Matka. Niepowieść
Świat Książki, 2013

Nie czytam regularnie bloga zimno.blog.pl. Nawet nieregularnie nie czytam. Jednak kojarzę i stronę internetową, i panią Małgorzatę. Wiem i wiedziałam przed lekturą książki, że autorka jest mamą trójki dzieci. Nie znałam natomiast jej korporacyjnej przeszłości i nie miałam pojęcia, jak wyglądało życie kobiety sukcesu przed zajściem w pierwszą ciążę.

Dowiedziałam się wiele po lekturze niepowieści Projekt Matka. Co więcej, bardzo miło spędziłam czas z książką Małgorzaty Łukowiak. Autorka w lekkim stylu opisuje najpierw codzienność dwójki zapracowanych dorosłych, później dwójki równie zapracowanych dorosłych + dzieci. Czasami z humorem, innym razem gorzko opowiada o rewolucji, jaką wywołuje pojawienie się młodego członka rodziny. Odczarowuje macierzyństwo i wciąż istniejący obraz matki Polki, która poświęca własne ja dla dobra innego ja, z uśmiechem na ustach wykonując obowiązki rodzicielskie, bez najmniejszego grymasu niezadowolenia. Wyśmiewa polską politykę prorodzinną, wielokrotnie jako przykład do naśladowania przywołuje Skandynawię.

Małgorzata Łukowiak jest kobietą inteligentną, spostrzegawczą, myślącą, wrażliwą. Po przeczytaniu Projektu Matka nie mam co do tego żadnych wątpliwości. W swojej książce (i na blogu) ani nie demonizuje, ani nie lukruje macierzyństwa. Pisze jak jest. A jest słodko - gorzko: raz pięknie i uroczo, innym razem słabo i beznadziejnie. Rodzice mają prawo do słabości, dzieci również. Państwo nie pomaga, a kobiety, które po kilku miesiącach po urodzeniu dziecka wracają do pracy wciąż są postrzegane jako te złe, mniejszy instynkt macierzyński przejawiające. Bardzo trudno osiągnąć równowagę między życiem zawodowym i rodzinnym. Podobno to mission impossible.

W wielu miejscach przytakuję pani Małgorzacie. Podoba mi się jej styl, bardzo fajnie czyta się ten dziennik przemiany. Mnóstwo w nim celnych spostrzeżeń, mnóstwo zwyczajnego życia. Autorka nie namawia do własnych przekonań. Ona o nich opowiada, podkreślając, że najważniejszą kwestią w macierzyństwie (i w życiu) jest nie zatracić siebie, ocalić siebie.

poniedziałek, 27 października 2014

Czego nie przeczytałam.

Nie wiem, dlaczego przyniosłam do domu czwartą część sagi Dollangangerów. Obiecałam sobie, po przeczytaniu trzeciego tomu, że nie ruszę więcej, bo tego nie da się czytać. A jednak...bo tak głupio mam, że jak wsiąknę w sagę, jak już zacznę, to muszę skończyć. Przeczytałam sto stron (!) i skapitulowałam, nie dam rady dłużej obcować z tym bełkotem. Jak trafiam na tego typu akapity, słabnę:

Spojrzenie mu złagodniało, gdy spojrzał na mnie, a ja ciągnęłam:
- Tak pięknie wyglądasz, Chris. Twoi synowie mogliby ci pozazdrościć.
- Pięknie? Czyż nie jest to słowo stosowane do opisywania kobiet?
- Nie. Jest różnica pomiędzy "przystojny" a "piękny". Niektórzy mężczyźni mogą być przystojni, ale nie promienieją wewnętrznym pięknem tak jak ty. Ty, mój kochany, jesteś piękny. W środku i na zewnątrz.
 Jego błękitne oczy znowu pojaśniały.
- Bardzo ci dziękuję. Jeśli mogę coś powiedzieć, to ty jesteś dla mnie dziesięć razy piękniejsza, niż ja ci się wydaję.
- Moi synowi będą zazdrośni, kiedy ujrzą piękno Christophera Dolla*.
 

W tym momencie poddałam się i odłożyłam książkę Kto wiatr sieje Virginii C. Andrews. Bez żalu, z mocnym postanowieniem, że tym razem definitywnie żegnam się z Dollangangerami.

*V.C.Andrews, Kto wiatr sieje, Świat Książki 2013, s.100

czwartek, 5 czerwca 2014

"Wierz mi, lepiej, żebyś bardzo cierpiała teraz niż trochę przez całe życie"

Anna Gavalda
Kochałem ją
Świat Książki, 2003


Tak wygląda życie. Prawie każdego człowieka. Lawiruje się, kombinuje, mości, a tchórzostwo siedzi w nas jak oswojone zwierzątko. Pieścimy je, hodujemy, przywiązujemy się do niego. To jest życie. Ludzie dzielą się na odważnych i na tych, którzy się przystosowują. O ileż łatwiej jest się przystosować.

Żałuję, że tak długo przechodziłam obok tej książki obojętnie. Przeczytałam ją na wdechu. Niewielkich rozmiarów powieść zmusiła mnie do refleksji nad codziennością, na którą składa się bycie razem, głębokie i szczere uczucie, ale i rutyna powtarzających się czynności, z których utkane są dni.

Lubię książki Anny Gavaldy. Nie podobał mi się jedynie debiut francuskiej pisarki - zbiór opowiadań o pięknym tytule Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał. Powieść Po prostu razem uważam za świetną (zdecydowanie mniej świetna jest jej ekranizacja, choć z moją ulubioną Audrey Tautou). Lubię również, równie skromną objętościowo jak Kochałem ją, książkę Ostatni raz.
Właśnie ukazała się najnowsza powieść autorki - Billie, do nadrobienia mam jeszcze Pocieszenie.

Gavalda ma fajny styl, bez dłużyzn i niepotrzebnego bełkotu, z przewagą dialogu. Pisarka bazuje na emocjach, ale nie analizuje zachowań bohaterów. Raczej pozwala im się wygadać i otworzyć na innych, przez rozmowę właśnie. Najważniejsze w jej prozie są stosunki międzyludzkie. Mnie to strasznie odpowiada, więc czytam i polecam.


poniedziałek, 28 października 2013

Ulotność ludzkiej pamięci.

Julian Barnes
Poczucie kresu
Świat Książki, 2012


Alex, Colin, Tony i Adrian - koledzy ze szkolnej ławy. Chłopcy, którzy wspólnie przechodzą czas dorastania, bojąc się, że życie nie okaże się takie jak Literatura. Są lata sześćdziesiąte, a oni nie czują ich magii. Ich życiu nie towarzyszy hippisowski luz, nie pławią się w przydymionej i pełnej wolnej miłości codzienności. Są pretensjonalni - od czego innego jest młodość? - pyta Tony, narrator tej opowieści.

Anthony Webster, dzięki któremu cofamy się kilkadziesiąt lat wstecz, jest już na emeryturze i z perwersyjną wręcz przyjemnością wraca do lat młodzieńczych. Ludzka pamięć okazuje się ulotna, a czas nie działa jak środek utrwalający, lecz raczej jak rozpuszczalnik. Niestety, Tony nigdy nie prowadził dziennika, więc musi bazować na dziurawych wspomnieniach, które, jak mężczyzna wkrótce odkryje, nieco upiększyły przeszłość. Jeden list spowoduje, że do Anthony'ego wróci jego młodsze ja, by zaszokować (...) starsze ja tym, czym niegdyś było lub do czego było zdolne.

Tony pozwolił, by życie mu się przytrafiło. Pragnął, by codzienność nie wadziła. Był egzystencjalnym przeciętniakiem. Mógłby uczyć młodych ludzi, jak mieć najlepsze lata życia za sobą, zanim jeszcze człowiek zdąży pojąć, na czym polega życie. Dziś, jako starszy mężczyzna, żałuje tego, że wegetował zamiast żyć. Dziś patrzy na siebie i widzi żałosnego, nudnego człowieka, któremu nigdy nie starczyło odwagi, by zrobić coś moralnie dwuznacznego, wariackiego, niepoprawnego. Skrupulatnie, z roku na rok, Tony budował swój magazyn wspomnień, a na starość okazało się, że za młodu człowiek pamięta swoje krótkie życie w całej jego skończoności. Później pamięć to strzępy i łaty.

Nie będę się rozwodziła nad poszczególnymi postaciami, które odegrały znaczącą rolę w życiu głównego bohatera. Zarówno samobójca Adrian, jak i Veronica - pierwsza dziewczyna Tony'ego to ciekawe, żywo reagujące i charakterne postaci.
Mnie najbardziej uwiódł Barnes, jego niedomówienia, hipnotyzujący styl pisania. To niesamowite, jak słowa mogą przyciągać, magnetyzować, zachwycać. Julian Barnes to mistrz inteligentnej prozy, która umie czytelnika zaczarować, choć nie stosuje zwrotów akcji. Śmiem twierdzić, że pozornie nic się nie dzieje, a napięcie sięga zenitu. To jest powieść pięknie napisana.

sobota, 5 października 2013

Zdobywam zamek.

Dodie Smith
Zdobywam zamek
Świat Książki, 2013


Cudna okładka, obok której nie mogłam przejść obojętnie. Pozytywne recenzje książki, które w ostatnich tygodniach mnożyły się na blogach i literackich portalach, sprawiły, że zapragnęłam przeczytać tę powieść już, natychmiast, przeczuwając, że ta lektura i mnie zachwyci. Czy zachwyciła? Daleka jestem od zachwytu, ale przyznaję, że czytanie pamiętnika siedemnastoletniej Cassandry sprawiło mi wiele przyjemności.

Pierwsze wydanie powieści ukazało się w 1948 roku. Polski czytelnik musiał długo czekać na delektowanie się tą opowieścią, ponieważ dopiero w tym roku książka pojawiła się na naszym rynku wydawniczym. Są tacy, których to wydarzenie zachwyciło, kojarzyli tytuł, czytali Zdobywam zamek w oryginale. Ja należę do grupy osób, które kilka tygodni temu usłyszały nazwisko Dodie Smith (101 dalmatyńczyków nie jest mi obce, ale jakoś nigdy nie zainteresowałam się, kim jest autor książki).

Wydawca sugeruje, że powieść można żartobliwie nazwać blogiem nastolatki z epoki przedkomputerowej. Mnie się to porównanie bardzo podoba, sama żyłam w tej epoce i zapisałam setki stron, więc wiem, jak ważnym i ciekawym zajęciem może być w wieku dojrzewania pisanie pamiętnika. Nigdy nie lubiłam słowa "pamiętnik", bez powodu właściwie, ale Cassandra wielokrotnie w ten sposób określa kolejne notatniki, które stają się niemal najbliższymi przyjaciółmi. Krąg rodziny i znajomych głównej bohaterki jest dosyć wąski, w związku z czym dziewczyna analizuje i przeżywa każde najmniejsze wydarzenie. W konsekwencji czytelnik może oddać się lekturze, w której szczegółowo opisane zostały poszczególne partie dnia. Brzmi sucho i beznamiętnie, ale dziennik Cassandry buzuje od emocji. Nastolatka pisze starannie, poświęca na pisanie dużo czasu, doskonaląc talent literacki. Jej pamiętnik to kronika codziennego życia rodziny Mortmainów - rodziny nieco ekscentrycznej i pewnie dlatego lektura daje tyle przyjemności, nawet przez chwilę nie będąc nużącym odbiciem nastoletnich wrażeń. Siedemnastoletnia Cassandra to słodka, ale jednocześnie rozsądna dziewczyna, spostrzegawcza, momentami naiwna (jak na nastolatkę przystało), ale w tej naiwności pełna wdzięku. To, czego jej nie brakuje, to umiejętność dostrzegania tego, co innym umyka; dar obserwacji.

Mortmainowie mieszkają w okazałym zamku w Anglii, ale prawda jest taka, że są biedni, dokucza im głód i zimno. Stali się mistrzami w stwarzaniu pozorów, bazując na dawnej sławie ojca - autora jednej świetnej powieści. Na szczęście w ich życiu pojawiają się dwaj zamożni Amerykanie, którzy odziedziczyli dom, stojący w sąsiedztwie zamku. Ta chwila zmienia wszystko, a Cassandra skrupulatnie każdy zwrot w historii swej rodziny odnotowuje. Czytelnik obserwuje, jak dorasta narratorka opowieści, choć pamiętnik pisała przez sześć miesięcy. Cassandra z podlotka staje się kobietą, dojrzewa, poznaje czym jest miłość. Pomimo swego wieku potrafi być konsekwentna i rozsądnie oceniać sytuacje. Dokładnie analizuje zachowania bliskich jej osób i wyciąga trafne wnioski. Z jednej strony nastolatka jest czarująco dziecinna, z drugiej - bywa mądrą i doświadczoną kobietą. Na tym pewnie polega urok jej pamiętnika, w którym pozornie przeciwstawne cechy charakteru mieszają się, tworząc ciekawą osobowość. Warto zaznaczyć, że wśród bohaterów powieści odnajdziemy więcej interesujących postaci.

Podsumowując, bardzo przyjemna książka. Wdzięczna jestem autorce, że nie stworzyła cukierkowej historii o biednej rodzinie, której na ratunek przybywają bogaci mężczyźni, zakochując się w pięknych córkach ekscentrycznego pisarza. Zdobywam zamek to pełna uroku i słodyczy opowieść, ale daleko jej do romansu. Bywa gorzko i smutno, ale w ogólnym rozrachunku pozytywnie. I w starym stylu. Nie zestawiłabym tej książki z twórczością Lucy Maud Montgomery, ale Dodie Smith udało się zachować klimat klasycznej powieści.

wtorek, 17 września 2013

Refleksje nomady.

Bruce Chatwin
Anatomia niepokoju. Pisma wybrane 1969 - 1989
Świat Książki, 2012


Przyznam szczerze, że biorąc tę książkę do ręki, nie miałam pojęcia, kim był Bruce Chatwin. Zwróciłam uwagę na zdjęcie, zamieszczone na okładce i na cudny tytuł, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Kupiłam tę książkę bez zastanowienia, choć nie wiedziałam, jakie dziedziny życia interesowały Chatwina i czy styl pisarza przypadnie mi do gustu.

Ku mojej wielkiej radości autor Anatomii niepokoju okazał się podróżnikiem oraz otwartym na świat obserwatorem ludzi i obyczajów, obowiązujących w różnych częściach globu. Zbiór otwiera autobiograficzny esej Zawsze chciałem wyjechać do Patagonii, w którym pisarz opowiada o swojej rodzinie. Z perspektywy czytelnika, który pierwszy raz spotyka się z prozą Chatwina, jest to tekst świetny, zachęcający do wniknięcia głębiej w twórczość autora. Nieco ironiczny, lekki, momentami zabawny styl pisarza czyni lekturę niezwykle przyjemną. W kolejnych tekstach odnaleźć można wiele wątków z życia Bruce'a, a życie pasjonata podróży, człowieka będącego w ciągłym ruchu, obfitowało w ciekawe doświadczenia.
W drugiej części książki zostały zamieszczone cztery opowiadania. Według mnie to najsłabszy i najmniej interesujący fragment całości. Wynika to poniekąd z faktu, że nie przepadam za opowiadaniami i jedynie Marcie Fox udało się zainteresować mnie krótkimi historiami na tyle, że do dziś z przyjemnością otwieram tomik Nie jestem, która wszystko zniesie (Forum Sztuk, 1999). Podejrzewam, że opowiadania Chatwina ściśle wiążą się z jego eskapadami, zgrabnie mieszając fakty z fikcją.
Kolejne rozdziały to trzy eseje na temat nomadyzmu. Hasło przewodnie tych tekstów to: Nomadyzm jako alternatywa. Chatwin głęboko wierzy w to, że człowiek jest stworzony do tego, by być w ruchu, do podróżowania, do poznawania. Tylko w ten sposób może zachować świadomość celu w życiu. Przyzwyczajenia otępiają umysł, ograniczają myślowe horyzonty, a przecież Homo Sapiens to zwierzę z natury ciekawe i żądne wrażeń.

Najważniejszy jest ruch - pisał Robert Louis Stevenson w Travels with a Donkey. - Tak by lepiej zrozumieć nasze potrzeby, poczuć chropowatą fakturę życia; zejść z puchowego łoża cywilizacji i stanąć na kłującej granitowej skale (s.119).

Moim zdaniem ta część książki to najlepsze teksty Chatwina, zebrane w Anatomii niepokoju. Tytułowy niepokój wywołuje stagnacja i bezruch.Większość społeczeństwa, odurzona rozwojem technicznym, zapomniała o wrodzonej potrzebie podróżowania.

Po przeczytaniu esejów na temat nomadyzmu czytelnik trafia na recenzje.Tutaj najciekawszy jest tekst Droga na wyspy - to recenzja biografii Stevensona autorstwa Hennessy'ego. Chatwin ocenia tutaj nie tylko książkę, ale przywołuje również wiele faktów z życia twórcy Wyspy skarbów.

Ostatnia część książki - Obrazoburca i sztuka - wysławia uroki rozkosznej wyspy Capri  i analizuje moralność przedmiotów. Według Chatwina wszystkie cywilizacje gromadzą przedmioty, a problem związany z rzeczami związany jest z ludzką niemożnością wyrównania poziomu tego, co zbieramy i tego, co wyrzucamy. Życie pokazuje, że najważniejsze dla nas przedmioty są bezużyteczne, co, zdaniem pisarza, może tłumaczyć zawiłe rytuały rynku sztuki (s.193).

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Bruce'a Chatwina uważam za udane. Do najlepszych tekstów, tych o nomadyzmie, pewnie wrócę. Ich kontynuacji będę szukała w innych książkach podróżnika. Z przyjemnością przeczytałabym również książkę, w której zebrano wszystkie recenzje pisarza, ale nie wiem nawet, czy takowa istnieje.

czwartek, 18 lipca 2013

Małomiasteczkowość i obcy.

Julia Stagg
Francuska oberża
Świat Książki, 2011


Prawda jest taka, że z każdym miesiącem coraz bardziej nie lubię tzw. czytadeł. Szkoda mi czasu na fikcję, na mdłe powieści, które nie pozostawiają po sobie nic prócz pamięci przeczytanego tytułu. Bo pamięć do autorów i tytułów mam i wybudzona w środku nocy mogę recytować, jakie książki czytałam, kiedy je czytałam i co autor danej książki jeszcze napisał. Takie zboczenie, talent czy zmora, tudzież zaśmiecanie pamięci...

Francuska oberża to lekka lektura, przy której nie trzeba myśleć, bo fabuła jest nieskomplikowana, przewidywalna do bólu i niczym nas autorka tej powieści nie zaskoczy. W żadnym momencie, choć w oczekiwaniu na zwrot akcji trwałam do końca. Przy czym słowo "akcja" zostało tu użyte na wyrost - wyjaśniam, by potencjalnego czytelnika nie rozczarować.

Historia stara jak świat: małżeństwo Anglików kupuje starą oberżę w małym francuskim miasteczku. Są obcy. W dodatku stali się posiadaczami budynku, który miał należeć do kogoś innego. I są OBCY, a w miasteczku mieszkańcy znają się dobrze, wiedzą wszystko o wszystkich i OBCYCH zdecydowanie nie lubią. Poza tym oberża prowadzona przez Anglików nie może być fajnym miejscem, wszak Anglicy (w przeciwieństwie do Francuzów) nie potrafią gotować.

Fabuła opiera się na tym, że jedni próbują pokrzyżować plany nowym i rzucają im pod nogi przysłowiowe kłody, a drudzy starają się pomóc przybyszom z zewnątrz, którzy utknęli w obcym sobie miejscu i są na skraju wyczerpania psychicznego. Oberża nie funkcjonuje i nie doczekałam się przyjmowania gości, podawania posiłków, picia aromatycznej kawy...Czuję się oszukana, ponieważ tytuł książki sugerował przyjemne spotkanie w fajnym miejscu, z ciekawymi ludźmi i długie rozmowy przy blasku księżyca...No dobra, wyolbrzymiam...

Stwierdzam po raz n-ty, że nie lubię czytadeł, co nie znaczy, że przeczytania kolejnego nie popełnię.

środa, 26 czerwca 2013

Pomyśl tylko, gdyby nie było cieni, kto dostrzegłby światło słońca?*

Virginia C. Andrews
A jeśli ciernie
Świat Książki 2012

Z jednej strony przyzwyczajam się do serii, więc jestem ciekawa kolejnej części. Z drugiej strony - czytanie A jeśli ciernie tak mnie drażniło, że wielokrotnie chciałam przerwać lekturę. O ile Kwiaty na poddaszu uważam za bardzo dobre czytadło, a Płatki na wietrze przeczytałam z zainteresowaniem (choć miejscami czułam się znużona), to trzecią część uważam za monotematyczny bełkot. Przyznaję, że tę książkę "zmęczyłam" i zastanawiam się tylko, skąd u Virginii C. Andrews ta pisarska nierówność, i czemu z książki na książkę autorka popada w totalny melodramatyzm? Dla mnie niestrawny.

Podczas lektury miałam wrażenie, że na ponad czterystu stronach pisarka miele jedno zdanie. Może na tym polega jej talent? Jakby nie było, sztuką jest stworzenie z jednego zdania powieści. Wyjątkowych umiejętności wymaga również wykreowanie tak pustych i nudnych charakterów.

Tym razem narratorami opowieści są synowie Cathy: Bart i Jory, którzy powoli odkrywają tajemnice swych rodziców, tzn. swej matki i ojczyma, a jak się później okaże - wuja. Cała rodzina żyje sobie w pięknym domku, Cathy i Chris bardzo się kochają i przez otoczenie są postrzegani jak małżeństwo, adoptują nawet małą dziewczynkę (wszak tylko córki matce dwóch synów brakowało do szczęścia). Sprawy zaczynają się komplikować, gdy do domu obok wprowadza się starsza pani, która zaczyna fascynować Barta, a sąsiadka fascynację tę odwzajemnia. W tym momencie rozpoczyna się ta część książki, którą uważam za drwinę z czytelnika. Podchody sąsiadki, jej wpływ na Barta, obecność psychicznie chorego lokaja i kompletnie niedomyślnych rodziców, którzy bardzo długo nie potrafią skojarzyć pewnych faktów - to wszystko przyprawiało mnie o mdłości. Cathy jest do bólu naiwna i głupiutka, Chris na wiele rzeczy przymyka oko (wszak kocha bezgranicznie i ślepo), sąsiadka i jej lokaj są tak żałośni, że aż śmieszni, a z dzieci autorka na siłę próbuje zrobić ofiary losu.

Podsumowując: jest kiepsko i można się zmęczyć. I niech Was nie dziwi fakt, że głęboko zastanawiam się nad spędzeniem (tudzież zmarnowaniem) czasu z kolejną częścią sagi - Kto wiatr sieje.

*Cytat w tytule pochodzi z książki, o której piszę (s.375).

wtorek, 14 maja 2013

Czytadło warte przeczytania, czyli powieść w listach.


Książka listami pisana. Ciepła, mądra, lekka. Choć dotyka trudnych czasów II wojny światowej, masowych wyjazdów angielskich dzieci do spokojniejszych regionów kraju (co, nie ukrywajmy, było nie tylko sposobem ochrony młodych ludzi, ale również pewną formą osierocenia), ludzkiego cierpienia i śmierci. Powieść o dziwnym tytule to, mimo wszystko, pochwała życia. Autorki na każdej stronie "pokazują", jak ważne są drobne codzienne przyjemności i jak wielką rolę w naszym życiu odgrywa przyjaźń.

Młoda pisarka, Juliet Ashton, promuje swą książkę - w tym celu przemierza Anglię, nieustannie korespondując z kilkoma osobami. Szuka tematu na nową historię i przypadkiem dowiaduje się o Stowarzyszeniu Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Pod tą zabawną nazwą ukryła się grupa osób, mieszkających na małej wyspie Guernsey, która w trudnych czasach wojny zaczęła spotykać się pod pretekstem rozmów na tematy literackie. W praktyce oznaczało to trochę gadania, trochę jedzenia, czasami konflikt, ale na pewno odskocznię od tego, co działo się na zewnątrz, od problemów dnia codziennego. Dla jednych kontakt z literaturą stał się niezwykle istotny i budujący, dla innych niekoniecznie, ale sam zamysł był wspaniały.

Juliet przybywa na wyspę i od pierwszego spojrzenia, stąpnięcia, spotkania z jej mieszkańcami, staje się fanką Guernsey. Co tam Londyn, co tam wielki świat i wielkie nazwiska - tu dzieje się prawdziwe życie. Całkowicie zauroczona miejscem pisarka zaprzyjaźnia się z ludźmi, z którymi do tej pory korespondowała. W międzyczasie wciąż pisze listy i "buduje" swą nową powieść.

Książka jest urocza. Tak, to właściwe słowo. Stowarzyszenie... to czytadło, ale naprawdę dobre czytadło, któremu warto poświęcić czas. By się wzruszyć, by zastanowić się nad codziennością, by docenić siłę i ważność przyjaźni.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...